Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Wielkie przeprowadzki rzadko bywają przypadkowe, a ta – już na pewno nie. Amerykańska US Navy rozpoczyna proces przenoszenia części sił morskich do bazy Pearl Harbor. Dziś te jednostki mają stać się nośnikami najgroźniejszej broni konwencjonalnej świata – pocisków hipersonicznych.
W artykule
Według doniesień portalu Naval News, w Pearl Harbor – miejscu, które pozostaje symbolem amerykańskiej potęgi morskiej i jej najboleśniejszego ciosu – trwa modernizacja na miarę XXI wieku. Nabrzeża M1 i M2, stare doki i infrastruktura z czasów zimnej wojny dostają drugie życie, tym razem dla jednostek o futurystycznych kształtach, takich jak USS Zumwalt (DDG 1000), który zawijał do portu w Pearl Harbor, zanim trafił do stoczni Huntington Ingalls w Pascagoula na przebudowę pod kątem nowego uzbrojenia.
Według planów US Navy, wszystkie trzy niszczyciele typu Zumwalt – które jeszcze kilka lat temu uchodziły za kosztowny eksperyment – oraz dwa do trzech okrętów podwodnych typu Virginia w wersji Block V z modułem VPM mają rozpocząć stałe bazowanie na Hawajach od połowy 2028 r., po zakończeniu rozbudowy infrastruktury w Pearl Harbor.
Tutaj nie chodzi tylko o logistykę. To przestawienie ciężaru całej amerykańskiej obecności na oceanicznym froncie. Nie tyle zmiana portu, co zmiana filozofii. Zamiast czekać, aż chińska flota wyjdzie na otwarte wody, Amerykanie chcą mieć swoje „młoty” już w środku Indo-Pacyfiku. W założeniu ma to skrócić czas reakcji z kilku dni do kilkunastu godzin. Tam, gdzie do tej pory dominowały lotniskowce, pojawi się nowa kategoria okrętów – mniejszych, trudniejszych do wykrycia, lecz zdolnych do uderzenia z prędkością ponad pięciokrotnie większą od dźwięku.
Na pierwszy rzut oka wygląda to jak manewr czysto techniczny. W rzeczywistości to symboliczna zmiana epoki. US Navy po raz pierwszy od dekad rozstawia pionki pod globalną rywalizację z przeciwnikiem, który dorósł do roli równorzędnego gracza.
Okręty typu Zumwalt przez lata były niemal morskim żartem – drogim eksperymentem, który zamiast rewolucji przyniósł tylko kłopoty. Teraz stają się poligonem doświadczalnym dla całej koncepcji broni hipersonicznej.
Dwa z nich już przechodzą modernizację w stoczni Huntington Ingalls w Pascagoula, trzeci dołączy w 2026 roku. Po przebudowie trzy jednostki będą mogły przenosić łącznie 36 pocisków Conventional Prompt Strike (CPS). To broń, której znaczenia wciąż do końca nie zrozumieliśmy – błyskawiczna, trudna do przechwycenia, zaprojektowana do zniszczenia celu na lądzie w czasie krótszym niż jedna reklama w telewizji.
Do tego dochodzą nowe systemy rozpoznania, łączności i obrony powietrznej. Niszczyciele typu Zumwalt mają być samodzielnymi platformami uderzeniowymi, działającymi z dala od wsparcia lotniskowców. W praktyce: miniaturowe „superokręty”, które mogą uderzyć pierwsze i przetrwać kontratak.
Nie mniej istotny jest wątek okrętów podwodnych o napędzie jądrowym. Zespół z Pearl Harbor w tej dekadzie mają tworzyć jednostki typu Virginia, w tym wersja Block V z modułem VPM. Ten fragment kadłuba, dodany w środkowej sekcji, to nic innego jak dodatkowe 28 komór dla pocisków manewrujących Tomahawk; po przezbrojeniu w wariancie z CPS przewiduje się 12 pocisków hipersonicznych na okręt. Pierwszymi jednostkami w tym wariancie mają być USS Arizona (SSN-803) oraz USS Barb (SSN-804) jak podaje US Navy.
Amerykanie lubią takie symbole. Wszystko wskazuje na to, że historia zatacza koło, ale tym razem to nie Japonia jest adwersarzem – tylko Państwo Środka.
Żeby przyjąć tę nową flotę, US Navy rozbudowuje bazę i stocznię Pearl Harbor do rozmiarów niespotykanych od II wojny światowej. Modernizowane są doki, instalacje elektryczne o mocy 4160 V oraz miejsca do cumowania i napraw. To infrastruktura przygotowywana na długie lata obecności floty. Prace prowadzi NAVFAC – dowództwo inżynieryjne Marynarki Wojennej USA, odpowiedzialne za budowę i utrzymanie obiektów brzegowych. Modernizacja ma potrwać do 2028 roku, równolegle z przebudową nabrzeży M1, M2, B24 i B26. W gruncie rzeczy nie chodzi jednak o samo miejsce, lecz o kierunek: Pacyfik przestaje być oceanem rozległym i pustym. Staje się głównym polem rywalizacji.
Przebazowanie hipersonicznych okrętów na Hawaje to nie tylko techniczna reorganizacja sił. To gest polityczny — sygnał, że Stany Zjednoczone znów budują morską granicę, której przekroczyć nie wolno.
Chińska marynarka rozbudowuje swoje lotniskowce, baza w Hainanie pęka od atomowych okrętów podwodnych, a na sztucznych wyspach rosną radary i wyrzutnie rakiet.
W tej grze każdy ruch ma znaczenie. Hawaje – po raz kolejny – stają się sercem amerykańskiego oceanu. Tym razem jednak nie chodzi o przeszłość, lecz o przyszłość, która właśnie przybija do wybrzeży Hawajów.
Źródło: Naval News/Mariusz Dasiewicz

11 listopada grupa uderzeniowa z lotniskowcem USS Gerald R. Ford (CVN-78) weszła w rejon odpowiedzialności USSOUTHCOM na Karaibach. Oficjalnie to wsparcie działań przeciw przemytowi narkotyków, w praktyce czytelny sygnał dla Caracas w czasie narastającego napięcia na linii USA–Wenezuela. To pierwsza tak duża demonstracja siły US Navy w tym rejonie od wielu lat i wyraźne ostrzeżenie, że Waszyngton nie zamierza oddać kontroli nad swoim południowym przedpolem.
W artykule
To największe od lat wzmocnienie obecności US Navy w Karaibach – ruch czytelny jako presja na Caracas, równolegle z operacjami antynarkotykowymi. Połączenie tych dwóch wątków ma prosty przekaz: Waszyngton kontroluje południowe przedpole i jest gotów szybko eskalować, jeśli Maduro podniesie stawkę.
Na wody karaibskie wszedł nie tylko lotniskowiec, ale cały pływający zespół uderzeniowy. USS Gerald R. Ford to pierwsza jednostka nowej generacji amerykańskich lotniskowców o napędzie jądrowym. Posiada pełne skrzydło lotnicze, kompleksową obronę przeciwlotniczą oraz rozbudowane systemy rozpoznania. Wraz z towarzyszącymi mu niszczycielami i okrętami wsparcia tworzy samowystarczalny organizm, zdolny prowadzić działania przez wiele tygodni bez zawijania do portu.
🔗 Czytaj więcej: Lotniskowiec USS Gerald R. Ford na wodach Morza Północnego
Kiedy taki zespół pojawia się w danym akwenie, zmienia się dynamika całego regionu. Znikają z radarów małe jednostki o wątpliwym statusie, a statki handlowe zaczynają ściślej trzymać się korytarzy morskich. Dla marynarzy z państw regionu to jasny sygnał: ktoś teraz przejął kontrolę nad tymi wodami.
Pentagon w swoich komunikatach podkreśla, że obecność lotniskowca ma wspierać działania przeciwko organizacjom przestępczym w rejonie Karaibów. To obszar, przez który od dekad biegną morskie szlaki przemytu narkotyków i broni.
Lotniskowiec typu Ford nie ściga motorówek z kontrabandą. Jego zadanie to rozpoznanie, stała obecność w powietrzu i wsparcie tych, którzy pilnują porządku z bliska. Sam fakt pojawienia się w tym rejonie mówi więcej niż oficjalne komunikaty: Waszyngton przypomina, że południowe przedpole ma pod kontrolą. Gdy na horyzoncie widać USS Gerald R. Ford, nikt w regionie nie ma wątpliwości, kto rozdaje karty na morzu. To również czytelny sygnał dla Caracas – napięcie nie słabnie, a obecność amerykańskiego lotniskowca wyraźnie zwiększa presję na wenezuelski reżim.
Grupa uderzeniowa z lotniskowcem USS Gerald R. Ford na czele to nie demonstracja, lecz pełnowartościowa formacja bojowa. Na pokładzie amerykańskiego lotniskowca stacjonuje ponad siedemdziesiąt maszyn – od myśliwców F/A-18 Super Hornet, przez samoloty wczesnego ostrzegania E-2D Hawkeye, aż po śmigłowce wielozadaniowe MH-60R. To one tworzą pierwszą linię rozpoznania i rażenia, pozwalając Amerykanom działać setki kilometrów od własnych wybrzeży. Sam lotniskowiec dysponuje również własnymi środkami obrony – wyrzutniami pocisków rakietowych krótkiego zasięgu i systemami artyleryjskimi do zwalczania celów nawodnych oraz nisko lecących pocisków manewrujących.
W skład zespołu wchodzą niszczyciele typu Arleigh Burke: USS Bainbridge (DDG-96), USS Mahan (DDG-72) oraz USS Winston S. Churchill (DDG-81), pełniący rolę okrętu dowodzenia obroną powietrzną. Każdy z nich ma system Aegis i wyrzutnie VLS, a także zdolność użycia pocisków manewrujących Tomahawk, zapewniając parasol OPL i silne możliwości uderzeniowe z morza.
W razie konfliktu taki zespół jest w stanie przeprowadzić zmasowane uderzenie z morza w głąb terytorium przeciwnika. Zasięg operacyjny Tomahawków pozwala na rażenie celów oddalonych o ponad tysiąc kilometrów – a to oznacza, że nawet bez przekraczania granic wód terytorialnych Amerykanie mogliby sparaliżować kluczowe obiekty wojskowe i infrastrukturalne wenezuelskiego wybrzeża. Uderzenie poprzedziłoby rozpoznanie prowadzone przez samoloty pokładowe i drony zwiadowcze, wspierane przez śmigłowce ZOP tropiące okręty podwodne.
🔗 Czytaj też: USS Gerald R. Ford z wizytą we Włoszech
W praktyce oznacza to, że cała grupa działa jak jeden, samowystarczalny organizm: lotnictwo przejmuje kontrolę nad przestrzenią powietrzną, krążowniki i niszczyciele tworzą tarczę obronną, a okręty zaopatrzeniowe dostarczają paliwo i amunicję. W ciągu kilku godzin taka formacja jest zdolna prowadzić równoczesne operacje w powietrzu, na morzu i przeciwko celom lądowym. Dlatego wejście USS Gerald R. Ford na wody Karaibów nie można traktować jako rutynowej rotacji floty. To demonstracja siły i gotowości, która – nawet bez wystrzału – działa jak uderzenie precyzyjnie wymierzone w polityczne centrum Caracas.
W nadchodzących tygodniach okaże się, czy obecność lotniskowca USS Gerald R. Ford i jego eskorty na Karaibach to jedynie presja polityczna, czy zapowiedź działań o szerszym wymiarze. Dla Pentagonu to test skuteczności globalnej projekcji siły. Dla Wenezueli – moment prawdy, jak daleko może się posunąć w konfrontacji z USA. Dlatego, mimo deklaracji US Navy o „polowaniu na przemytników”, niewielu wierzy, że to jedyny cel. Skala i timing wskazują, że kluczowy jest sygnał strategiczny pod adresem Caracas. A dla obserwatorów z naszej części świata to przypomnienie, że w polityce morskiej nie ma pustych gestów. Każdy ruch floty wojennej to komunikat – czasem głośniejszy niż jakiekolwiek oświadczenie dyplomatyczne.