Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Drony nad Danią. W tle rosyjski okręt desantowy

Po serii naruszeń przestrzeni powietrznej przez systemy bezzałogowe, w wyniku których doszło do czasowego zamknięcia lotnisk w Danii, uwagę duńskich służb zwróciła obecność rosyjskiego okrętu wojennego w pobliżu cieśniny Öresund. Jednostka desantowa Aleksander Szabalin od kilku dni przemieszczała się wzdłuż duńskich wód terytorialnych.

Drony nad Danią i rosyjskie ślady na morzu

Incydenty rozpoczęły się w poniedziałek i trwały do piątku, paraliżując na kilka godzin pracę lotniska w Kopenhadze oraz prowadząc do czasowych zamknięć w Aalborgu. Choć nie był to pierwszy przypadek zakłóceń o nieustalonym pochodzeniu, skala i koordynacja działań skłoniły służby do natychmiastowego wszczęcia śledztwa.

Równolegle z naruszeniami przestrzeni powietrznej przez systemy bezzałogowe, w rejonie cieśniny Öresund zauważono obecność kilku jednostek cywilnych powiązanych z Federacją Rosyjską. Z jednego ze źródeł wynika, że jedna z nich celowo zmniejszyła prędkość, poruszając się w bezpośredniej bliskości infrastruktury lotniczej.

🔗 Czytaj więcej: Cicha wojna na Bałtyku o kable i farmy wiatrowe

Jednak to nie one przyciągnęły największą uwagę. Reporter dziennika Ekstra Bladet, który wynajął śmigłowiec w celu obserwacji sytuacji, dostrzegł u południowych wybrzeży wyspy Langeland okręt desantowy Aleksander Szabalin proj. 775. Jednostka nie korzystała z systemu AIS, co – choć zgodne z praktyką stosowaną przez rosyjską marynarkę – utrudniało jej identyfikację.

Rosyjski desantowiec Aleksander Szabalin w centrum zainteresowania duńskich służb

Według relacji dziennikarzy oraz cytowanych ekspertów wojskowych, Aleksandr Shabalin znajdował się w tym rejonie już od kilku dni – w okresie największej aktywności dronów nad Danią.

Jak podkreślił Jacob Kaarsbo, były analityk duńskiego wywiadu wojskowego, jednostka mogła pełnić funkcję platformy wspierającej działania innych rosyjskich statków – zarówno jako punkt obserwacyjny, jak i środek dywersyjny. Nie można wykluczyć również jej współpracy z jednostkami cywilnymi, które mogłyby potencjalnie posłużyć do wystrzeliwania bezzałogowców.

Władze duńskie potwierdziły, że rosyjski okręt desantowy objęty jest trwającym śledztwem, prowadzonym w ramach dochodzenia dotyczącego incydentów z udziałem dronów.

Choć oficjalnie nie wskazano źródła incydentów z dronami, premier Danii Mette Frederiksen ostrzegła w czwartek, że podobne zdarzenia będą się powtarzać. Jej zdaniem to, z czym obecnie mierzy się Dania, „jest wojną hybrydową”. Wtórował jej szef duńskiego wywiadu obronnego Thomas Ahrenkiel, który wskazał na rosnącą gotowość Rosji do podejmowania ryzykownych działań w szarej strefie bezpieczeństwa – poniżej progu regularnego konfliktu zbrojnego.

Rosyjski test odporność państw NATO

Obecność rosyjskiego okrętu desantowego w newralgicznym punkcie cieśniny Öresund, w czasie skoordynowanych zakłóceń funkcjonowania duńskich portów lotniczych, nie może być traktowana jako przypadkowa. Wszystko wskazuje na to, że był to jeden z elementów szerszej operacji testującej odporność państwa na działania hybrydowe.

Czytaj też: Sabotaż na korwecie „Emden” – lekcja dla polskich stoczni

Od miesięcy państwa członkowskie NATO leżące nad Morzem Bałtyckim raportują o podejrzanych aktywnościach jednostek pływających, zakłóceniach sygnału GPS oraz niepokojących incydentach wokół infrastruktury krytycznej – od kabli telekomunikacyjnych po morskie farmy wiatrowe.

Wojna hybrydowa bez wypowiedzenia

Analizując działania takie jak te u wybrzeży Danii, trudno nie zauważyć powtarzającego się schematu. Rosja nie wypowiada wojny żadnemu z państw NATO – zamiast tego konsekwentnie destabilizuje, wykorzystując mieszankę dezinformacji, cyberataków, sabotażu infrastruktury i operacji wojskowych prowadzonych w sposób trudny do jednoznacznego zakwalifikowania jako akt agresji.

Jak pokazują potencjalne działania Federacji Rosji, współczesna wojna toczy się nie w okopach, lecz na styku przestrzeni powietrznej, morskiej i cyfrowej. To konflikt pełzający – podważający zaufanie do bezpieczeństwa państwa, zaburzający codzienne funkcjonowanie państwa i zmuszający sojuszników do bycia gotowymi w każdej chwili.

Incydent z udziałem okrętu Aleksandr Shabalin powinien być sygnałem alarmowym – nie tylko dla Danii, lecz także dla Polski, Szwecji, Finlandii i państw bałtyckich. To nie tylko demonstracja siły, lecz także sprawdzian, jak długo Europa pozostanie bierna wobec działań prowadzonych poniżej progu wojny.

Autor: Mariusz Dasiewicz

Udostępnij ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • GPO Amethyst: gigant, który znika pod wodą, by unieść tysiące ton stali

    GPO Amethyst: gigant, który znika pod wodą, by unieść tysiące ton stali

    GPO Amethyst to półzanurzalny transportowiec zdolny do kontrolowanego „zanurzenia”, by przyjąć na pokład konstrukcje ważące dziesiątki tysięcy ton. Przykład tej jednostki dobitnie pokazuje, jak współczesna inżynieria stoczniowa redefiniuje logistykę ciężkiego przemysłu i dlaczego Amethyst stał się jedną z najbardziej charakterystycznych maszyn wykorzystywanych w globalnym transporcie morskim.

    Na pierwszy rzut oka przypomina masywne, pływające molo. Wystarczy jednak krótka chwila obserwacji, by zrozumieć, że GPO Amethyst nie jest zwykłą platformą. Kiedy pokład zaczyna znikać pod powierzchnią wody, a po kilku minutach na grzbiecie statku osiada platforma wiertnicza ważąca dziesiątki tysięcy ton, staje się jasne, że patrzymy na jednostkę wykonującą nie tyle rejs, ile precyzyjnie zaplanowany manewr inżynieryjny.

    Półzanurzalny gigant z Tajwanu

    GPO Amethyst powstał w stoczni CSBC w Kaohsiung na Tajwanie, razem z trzema jednostkami siostrzanymi: GraceSapphire i Emerald. Każda z nich mierzy około 225 metrów długości i 48 metrów szerokości. Pokład roboczy ma mniej więcej 183 na 48 metrów — blisko 9 tysięcy metrów kwadratowych płaskiej stali przeznaczonej dla ładunku. Nośność sięga około 63,5 tys. ton, a podczas żeglugi jednostka rozwija prędkość rzędu 16 węzłów.

    Skalę tej przestrzeni dobrze oddaje porównanie użyte w filmie dokumentalnym National Geographic: na pokładzie zmieściłyby się dwie platformy wiertnicze wysokie na około 60 metrów albo szesnaście posągów wielkości Statui Wolności ustawionych obok siebie.

    Jednak prawdziwa siła tego statku nie tkwi w jego rozmiarach, lecz w konstrukcji. Pokład, który musi przenosić obciążenia liczone w dziesiątkach tysięcy ton, ma zaledwie około 25 mm grubości. Gdyby to on samodzielnie podejmował ciężar, wygiąłby się jak przeciążona belka. Rzeczywistą nośność zapewnia dopiero gęsta kratownica stalowych belek ukryta pod pokładem — coś w rodzaju mostu rozpiętego od dziobu po rufę, który przejmuje główne siły zginające. Cienka blacha pokładu pełni w tym układzie rolę poszycia roboczego, a nie zasadniczego elementu konstrukcyjnego.

    W stoczni ten efekt uzyskuje się w sposób pozornie prosty, ale technicznie wymagający. Dziesiątki grubych płyt pokładowych trzeba zespawać kilometrami spoin, tak aby powierzchnia była niemal idealnie płaska — odchyłki mierzy się w milimetrach. Każde zgrubienie czy „garb” oznaczałoby później koncentrację naprężeń pod ciężkim ładunkiem. Dlatego spawa się w osłonie dwutlenku węgla, dążąc do uzyskania szerokich, równych spoin, a następnie całość poddaje szczegółowym pomiarom i kontroli jakości.

    Balast, diesel–electric i półzanurzalny manewr – serce możliwości GPO Amethyst

    Wnętrze GPO Amethyst kryje układ napędowy typu diesel–electric oraz rozbudowany system balastowy, który decyduje o wyjątkowych możliwościach statku. To właśnie balast pozwala jednostce wykonać manewr wyglądający dla niewprawnego obserwatora jak kontrolowane samozatopienie. Sieć rurociągów i pomp napełnia kilkadziesiąt zbiorników wodą, przez co statek traci pływalność. Zanurzenie postępuje równomiernie, aż pokład znika pod powierzchnią, pozostawiając nad wodą jedynie wysoki mostek kapitański.

    Podczas tego procesu charakterystyczne niebieskie wieże balastowe na burtach pozostają ponad linią wody. To stałe elementy konstrukcji statku – mieszczą urządzenia balastowe i punkty serwisowe, tworzą też pionowe punkty odniesienia dla załogi, która śledzi symetrię i tempo półzanurzenia. Dzięki nim można precyzyjnie kontrolować całą sekwencję opadania kadłuba.

    W tym położeniu GPO Amethyst staje się ruchomym dokiem zdolnym do pracy na otwartym oceanie. Ładunek – platforma wiertnicza, jednostka typu jack-up, moduł rafineryjny, barka, czasem uszkodzony statek albo okręt – nie jest podnoszony żadnym dźwigiem. Po prostu wpływa nad zanurzony pokład, korzystając wyłącznie z własnej wyporności. Dopiero gdy znajdzie się w zaplanowanym miejscu, zaczyna się najdelikatniejszy etap operacji: kontrolowane wynurzanie.

    Pompy systematycznie wypychają wodę z balastu, a jednostka milimetr po milimetrze odzyskuje pływalność. Kratownica podpokładowa przejmuje obciążenia, a statek powoli wznosi się ku powierzchni z ciężarem liczonym w dziesiątkach tysięcy ton stabilnie osadzonym na grzbiecie. W tej fazie margines błędu praktycznie nie istnieje. Statek musi utrzymać równowagę, wykluczyć nadmierne przechyły i zagwarantować, że obciążenie spoczywa dokładnie tam, gdzie przewidziano to w projekcie transportowym. Z zewnątrz wygląda to jak płynny, elegancki manewr. Dla inżynierów to seria precyzyjnie sterowanych przepływów balastu i stałe monitorowanie ugięć pokładu.

    Układ diesel–electric zastosowany na GPO Amethyst wynika z geometrii statku. Przy klasycznym napędzie wały śrubowe musiałyby mieć ponad 160 metrów długości i przebiegać przez znaczną część kadłuba, co wymagałoby szeregu łożysk oraz dużej przestrzeni na siłownię. W rozwiązaniu diesel–electric główne silniki wysokoprężne napędzają generatory, które zasilają elektryczne silniki główne oraz stery strumieniowe. Taki układ daje znacznie większą swobodę rozmieszczenia urządzeń i ułatwia zabudowę masywnej kratownicy pod pokładem.

    Mobilny dok i precyzja DP2 – tam, gdzie kończy się infrastruktura portowa

    W codziennej pracy GPO Amethyst nie ma nic z filmowej spektakularności, chociaż z zewnątrz całość może wyglądać jak starannie wyreżyserowana sekwencja. Dla marynarzy i inżynierów offshore to rutyna wypracowana latami praktyki. Jednostka pojawia się tam, gdzie klasyczne statki transportowe nie są w stanie przyjąć ładunku o takiej masie lub gabarytach. Obsługuje przewozy modułów rafineryjnych, dużych elementów konstrukcji morskich farm wiatrowych, przemieszcza wyeksploatowane platformy kierowane do demontażu oraz zabiera na pokład jednostki po awariach, które nie mogą poruszać się o własnych siłach.

    Przy takich operacjach liczy się nie tylko wyporność statku. Równie ważna staje się precyzja manewrów jednostki. GPO Amethyst korzysta z układu napędowego opartego na czterech silnikach wysokoprężnych o łącznej mocy 9600 KM — po dwóch na każdej burcie. Napędzają one generatory, które dostarczają energię elektrycznym silnikom głównym oraz systemom manewrowym. W połączeniu ze sterami strumieniowymi na dziobie i rufie oraz systemem dynamicznego pozycjonowania DP2 statek potrafi utrzymać się dokładnie w wyznaczonym sektorze nawet wtedy, gdy wiatr dochodzi do kilkudziesięciu węzłów, a fala próbuje zepchnąć ładunek na bok. Taką stabilność uważa się za warunek konieczny przy załadunku konstrukcji ciężkich, nieregularnych i podatnych na przechyły. Nawet niewielki dryf może zmusić do powtórzenia całej operacji albo doprowadzić do przeciążenia pokładu.

    Z tej przyczyny jednostki takie traktuje się w sektorze offshore jak mobilne narzędzia ciężkiej logistyki. Nie zastępują na stałe infrastruktury portowej, lecz dostarczają ją tam, gdzie w normalnych warunkach po prostu jej nie ma. Mogą podjąć konstrukcję pośrodku oceanu, zabrać ją na grzbiet i przemieścić na drugi koniec świata — bez budowy dodatkowych suchych doków, bez angażowania całych flot holowniczych i bez czekania na rozbudowę portów.

    Kierunek: większe konstrukcje, szybszy transport

    Ostatnie lata w przemyśle stoczniowym ujawniają dwie siły napędowe, które realnie kształtują przyszłość tej branży. Pierwsza to gwałtowny wzrost gabarytów infrastruktury offshore. Platformy produkcyjne pęcznieją z każdym rokiem, jednostki FPSO rozrastają się jak pływające fabryki, a komponenty morskich farm wiatrowych osiągają masy i wysokości, o których dwie dekady temu nikt nawet nie myślał. Druga siła to coraz ostrzejsza presja czasu — każdy dzień przestoju platformy oznacza dziesiątki, a nierzadko setki tysięcy dolarów strat. Dlatego liczy się zdolność do zbudowania konstrukcji w stoczni, załadowania jej jednym podejściem i dostarczenia na miejsce bez zbędnych przestojów.

    Z tej perspektywy GPO Amethyst i jego siostrzane statki są praktycznym symbolem tego, czym stała się współczesna inżynieria okrętowa. Wciąż korzysta z klasyki: stali, spawania w osłonie CO₂, kratownic, potężnych silników wysokoprężnych. A jednocześnie musi spełniać wymagania, które trzydzieści czy czterdzieści lat temu w ogóle nie istniały — dynamiczne pozycjonowanie, praca w trybie półzanurzalnym, gigantyczne powierzchnie pokładu o odchyłkach mierzonych w milimetrach, integracja z globalnymi łańcuchami dostaw sektora oil & gas i offshore wind.

    Z lądu GPO Amethyst może wyglądać jak technologiczna zagadka: statek, który „tonie”, by unieść inny statek lub ogromną konstrukcję offshore. Dla inżynierów to jednak zwykła suma równań — bilans sił, wytrzymałość stali, praca kratownicy i precyzyjnie sterowane balastowanie. Efekt końcowy robi wrażenie, ale nie ma w nim ani odrobiny magii. To narzędzie, zaprojektowane i policzone do bólu — pod szybki, precyzyjny i coraz cięższy transport morski jutra.

    Przemysł stoczniowy bywa niedoceniany, a tymczasem to jedna z najbardziej innowacyjnych gałęzi współczesnej inżynierii. W ciągu zaledwie dekady potrafił przejść drogę od klasycznych ciężarowców do półzanurzalnych kolosów, które zanurzają się jak okręty podwodne, stabilizują pozycję z dokładnością do centymetrów na otwartym morzu, przenosząc ładunki większe niż małe budynki. To, co kiedyś wymagało ogromnych doków i flot holowniczych, dziś wykonuje jedna jednostka zaprojektowana z chirurgiczną precyzją. W tym właśnie tkwi piękno nowoczesnego przemysłu stoczniowego: łączy brutalną siłę stali z finezją obliczeń, masę ważącą dziesiątki tysięcy ton z delikatnością milimetrowych tolerancji. GPO Amethyst jest tylko jednym z przykładów, jak daleko zaszła ta branża — pokazuje, że morze wciąż jest miejscem, gdzie inżynieria potrafi naprawdę zachwycić.