Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Nowy zaopatrzeniowiec Den Helder w służbie Koninklijke Marine

Na morzu nie da się długo prowadzić operacji bez zaplecza. Okręty bojowe można porównać do ostrych włóczni, ale nawet one tracą wartość, jeśli nie mają czym uderzyć i jak płynąć dalej. Dlatego w porcie wojennym Den Helder, 1 października, podniesiono banderę na nowym okręcie wsparcia logistycznego, który będzie nosił nazwę portu – Den Helder (A 834).

Początek budowy okrętu wsparcia dla Koninklijke Marine

Zacznijmy od 2014 roku. To wtedy Holandia sprzedała do Peru wysłużony zaopatrzeniowiec Amsterdam (A 836), zostając tylko z jednym okrętem tej klasy – Karel Doormanem (A 833). Jednostka efektowna, ale obciążona podwójną rolą: logistyczną i desantową. To sprawiało, że jej dostępność była ograniczona – brakowało prostego „pływającego magazynu”. Den Helder to nie tylko kolejny kadłub w Koninklijke Marine, ale uzupełnienie luki, która od lat osłabiała potencjał Holendrów.

Nowy okręt wsparcia logistycznego ma to zmienić. Zamówiony w 2020 roku, zbudowany w stoczni Damen Galati nad Dunajem, łączy doświadczenie niderlandzkiego przemysłu z rumuńską bazą produkcyjną. Z pozoru zwykły okręt zaopatrzeniowy, w praktyce – brakujący puzzel układanki, bez którego fregaty i patrolowce stają się więźniami własnych portów. Każde wyjście w morze kończy się wtedy powrotem po paliwo, wodę i amunicję albo koniecznością korzystania z pomocy sojuszników – a ta nigdy nie jest ani gwarantowana, ani darmowa.

🔗 Czytaj więcej: Czy Polska potrzebuje okrętu wsparcia logistycznego?

Symbolicznym początkiem budowy był moment położenia stępki 2 czerwca 2021 roku. Dziesięć miesięcy później, 11 kwietnia 2022 r., na wodę zeszła środkowa część kadłuba – sama w sobie mierząca 90 metrów długości. Potem zaczęło się „zszywanie” okrętu jak wielkiej stalowej układanki: sekcja rufowa, część dziobowa i całość połączona w suchym doku. Jesienią 2022 roku kompletny kadłub wyprowadzono na nabrzeże, gdzie przez kolejne miesiące okręt dojrzewał do swojej roli – stalowa konstrukcja zamieniała się w jednostkę wypełnioną elektroniką, systemami i wyposażeniem gotowym do służby. Zwieńczeniem tych prac stoczniowych był dzień 22 lutego tego roku, w którym odbył się uroczysty chrzest jednostki. Tradycyjnego aktu dokonała Księżniczka Oranii, Katarzyna-Amalia, wypowiadając słowa nadające okrętowi imię i symbolicznie wprowadzające go do służby w Koninklijke Marine.

Parametry i możliwości okrętu Den Helder

Den Helder to 179,5 m długości, 22 m szerokości i ponad 20 tys. ton wyporności. Pojemność zbiorników mówi sama za siebie: 7 600 m³ oleju napędowego, 1 000 m³ paliwa lotniczego, 226 m³ wody pitnej oraz 434 t ładunków stałych. Do tego 24 kontenery 20-stopowe i dwa potężne dźwigi.

Na pokładzie znajdzie się miejsce dla 75-osobowej załogi, z opcją zabrania kolejnych 75 specjalistów. Uzbrojenie? Wystarczające do samoobrony: armata OTO Melara Strales 76 mm, system rakietowy RIM-116 RAM i cztery stanowiska Lionfish 12.7. Całość dopełniają radary Thales NS100 i PHAROS, które sprawiają, że ten „tankowiec wojskowy” w ekstremalnych sytuacjach potrafi sam się obronić.

Marynarka Wojenna RP i program Supply 

Patrząc z Gdyni czy Świnoujścia, trudno nie zadawać sobie pytania: gdzie jest polski Den Helder? Marynarka Wojenna RP od lat korzysta z jednostek pamiętających inne czasy – ORP Bałtyk i Z-8. Formalnie w służbie, realnie – tylko pierwszy z nich daje minimalne zdolności zaopatrzeniowe. Drugi, mimo remontu w Naucie, jest dziś raczej okrętem portowym niż pełnomorską jednostką wsparcia.

🔗 Czytaj też: Damen Shipyards zmodernizuje holenderskie jednostki wsparcia

Dlatego uruchomiono program Supply. To nie marzenie, ale konieczność – przyszłe fregaty z programu Miecznik i okręty podwodne w ramach programu Orka nie będą w stanie działać bez regularnego uzupełniania zapasów. Holendrzy wiedzą to od dawna i właśnie dlatego Den Helder wszedł do służby. Polska dopiero nadrabia zaległości, choć potrzeba ta wkrótce stanie się koniecznością.

Przykład okrętów wsparcia pokazuje, że logistyka na morzu nie jest „zapleczem”, ale jednym z filarów siły każdej floty. Okręty bojowe przyciągają uwagę, ale to właśnie takie niepozorne jednostki decydują, czy mogą one naprawdę walczyć, czy tylko pozować w swoich macierzystych portach.

Den Helder wszedł do służby jako coś więcej niż nowy kadłub. To symbol powrotu holenderskiej Koninklijke Marine do równowagi – floty, która ma czym uzupełniać zapasy i przedłużać obecność swoich jednostek na morzu. Pierwsze zadania okręt zrealizuje na Karaibach, ale jego prawdziwe znaczenie tkwi gdzie indziej: w zdolności do działania daleko od własnych baz i w utrzymaniu tempa operacji, którego nie zapewnią ani fregaty, ani desantowce. Holendrzy przypomnieli, że siła floty nie rodzi się tylko z okrętów bojowych, ale także z tych, które stoją w ich cieniu – cichych, lecz absolutnie niezbędnych – okrętów wsparcia.

Autor: Mariusz Dasiewicz

Udostępnij ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • GPO Amethyst: gigant, który znika pod wodą, by unieść tysiące ton stali

    GPO Amethyst: gigant, który znika pod wodą, by unieść tysiące ton stali

    GPO Amethyst to półzanurzalny transportowiec zdolny do kontrolowanego „zanurzenia”, by przyjąć na pokład konstrukcje ważące dziesiątki tysięcy ton. Przykład tej jednostki dobitnie pokazuje, jak współczesna inżynieria stoczniowa redefiniuje logistykę ciężkiego przemysłu i dlaczego Amethyst stał się jedną z najbardziej charakterystycznych maszyn wykorzystywanych w globalnym transporcie morskim.

    Na pierwszy rzut oka przypomina masywne, pływające molo. Wystarczy jednak krótka chwila obserwacji, by zrozumieć, że GPO Amethyst nie jest zwykłą platformą. Kiedy pokład zaczyna znikać pod powierzchnią wody, a po kilku minutach na grzbiecie statku osiada platforma wiertnicza ważąca dziesiątki tysięcy ton, staje się jasne, że patrzymy na jednostkę wykonującą nie tyle rejs, ile precyzyjnie zaplanowany manewr inżynieryjny.

    Półzanurzalny gigant z Tajwanu

    GPO Amethyst powstał w stoczni CSBC w Kaohsiung na Tajwanie, razem z trzema jednostkami siostrzanymi: GraceSapphire i Emerald. Każda z nich mierzy około 225 metrów długości i 48 metrów szerokości. Pokład roboczy ma mniej więcej 183 na 48 metrów — blisko 9 tysięcy metrów kwadratowych płaskiej stali przeznaczonej dla ładunku. Nośność sięga około 63,5 tys. ton, a podczas żeglugi jednostka rozwija prędkość rzędu 16 węzłów.

    Skalę tej przestrzeni dobrze oddaje porównanie użyte w filmie dokumentalnym National Geographic: na pokładzie zmieściłyby się dwie platformy wiertnicze wysokie na około 60 metrów albo szesnaście posągów wielkości Statui Wolności ustawionych obok siebie.

    Jednak prawdziwa siła tego statku nie tkwi w jego rozmiarach, lecz w konstrukcji. Pokład, który musi przenosić obciążenia liczone w dziesiątkach tysięcy ton, ma zaledwie około 25 mm grubości. Gdyby to on samodzielnie podejmował ciężar, wygiąłby się jak przeciążona belka. Rzeczywistą nośność zapewnia dopiero gęsta kratownica stalowych belek ukryta pod pokładem — coś w rodzaju mostu rozpiętego od dziobu po rufę, który przejmuje główne siły zginające. Cienka blacha pokładu pełni w tym układzie rolę poszycia roboczego, a nie zasadniczego elementu konstrukcyjnego.

    W stoczni ten efekt uzyskuje się w sposób pozornie prosty, ale technicznie wymagający. Dziesiątki grubych płyt pokładowych trzeba zespawać kilometrami spoin, tak aby powierzchnia była niemal idealnie płaska — odchyłki mierzy się w milimetrach. Każde zgrubienie czy „garb” oznaczałoby później koncentrację naprężeń pod ciężkim ładunkiem. Dlatego spawa się w osłonie dwutlenku węgla, dążąc do uzyskania szerokich, równych spoin, a następnie całość poddaje szczegółowym pomiarom i kontroli jakości.

    Balast, diesel–electric i półzanurzalny manewr – serce możliwości GPO Amethyst

    Wnętrze GPO Amethyst kryje układ napędowy typu diesel–electric oraz rozbudowany system balastowy, który decyduje o wyjątkowych możliwościach statku. To właśnie balast pozwala jednostce wykonać manewr wyglądający dla niewprawnego obserwatora jak kontrolowane samozatopienie. Sieć rurociągów i pomp napełnia kilkadziesiąt zbiorników wodą, przez co statek traci pływalność. Zanurzenie postępuje równomiernie, aż pokład znika pod powierzchnią, pozostawiając nad wodą jedynie wysoki mostek kapitański.

    Podczas tego procesu charakterystyczne niebieskie wieże balastowe na burtach pozostają ponad linią wody. To stałe elementy konstrukcji statku – mieszczą urządzenia balastowe i punkty serwisowe, tworzą też pionowe punkty odniesienia dla załogi, która śledzi symetrię i tempo półzanurzenia. Dzięki nim można precyzyjnie kontrolować całą sekwencję opadania kadłuba.

    W tym położeniu GPO Amethyst staje się ruchomym dokiem zdolnym do pracy na otwartym oceanie. Ładunek – platforma wiertnicza, jednostka typu jack-up, moduł rafineryjny, barka, czasem uszkodzony statek albo okręt – nie jest podnoszony żadnym dźwigiem. Po prostu wpływa nad zanurzony pokład, korzystając wyłącznie z własnej wyporności. Dopiero gdy znajdzie się w zaplanowanym miejscu, zaczyna się najdelikatniejszy etap operacji: kontrolowane wynurzanie.

    Pompy systematycznie wypychają wodę z balastu, a jednostka milimetr po milimetrze odzyskuje pływalność. Kratownica podpokładowa przejmuje obciążenia, a statek powoli wznosi się ku powierzchni z ciężarem liczonym w dziesiątkach tysięcy ton stabilnie osadzonym na grzbiecie. W tej fazie margines błędu praktycznie nie istnieje. Statek musi utrzymać równowagę, wykluczyć nadmierne przechyły i zagwarantować, że obciążenie spoczywa dokładnie tam, gdzie przewidziano to w projekcie transportowym. Z zewnątrz wygląda to jak płynny, elegancki manewr. Dla inżynierów to seria precyzyjnie sterowanych przepływów balastu i stałe monitorowanie ugięć pokładu.

    Układ diesel–electric zastosowany na GPO Amethyst wynika z geometrii statku. Przy klasycznym napędzie wały śrubowe musiałyby mieć ponad 160 metrów długości i przebiegać przez znaczną część kadłuba, co wymagałoby szeregu łożysk oraz dużej przestrzeni na siłownię. W rozwiązaniu diesel–electric główne silniki wysokoprężne napędzają generatory, które zasilają elektryczne silniki główne oraz stery strumieniowe. Taki układ daje znacznie większą swobodę rozmieszczenia urządzeń i ułatwia zabudowę masywnej kratownicy pod pokładem.

    Mobilny dok i precyzja DP2 – tam, gdzie kończy się infrastruktura portowa

    W codziennej pracy GPO Amethyst nie ma nic z filmowej spektakularności, chociaż z zewnątrz całość może wyglądać jak starannie wyreżyserowana sekwencja. Dla marynarzy i inżynierów offshore to rutyna wypracowana latami praktyki. Jednostka pojawia się tam, gdzie klasyczne statki transportowe nie są w stanie przyjąć ładunku o takiej masie lub gabarytach. Obsługuje przewozy modułów rafineryjnych, dużych elementów konstrukcji morskich farm wiatrowych, przemieszcza wyeksploatowane platformy kierowane do demontażu oraz zabiera na pokład jednostki po awariach, które nie mogą poruszać się o własnych siłach.

    Przy takich operacjach liczy się nie tylko wyporność statku. Równie ważna staje się precyzja manewrów jednostki. GPO Amethyst korzysta z układu napędowego opartego na czterech silnikach wysokoprężnych o łącznej mocy 9600 KM — po dwóch na każdej burcie. Napędzają one generatory, które dostarczają energię elektrycznym silnikom głównym oraz systemom manewrowym. W połączeniu ze sterami strumieniowymi na dziobie i rufie oraz systemem dynamicznego pozycjonowania DP2 statek potrafi utrzymać się dokładnie w wyznaczonym sektorze nawet wtedy, gdy wiatr dochodzi do kilkudziesięciu węzłów, a fala próbuje zepchnąć ładunek na bok. Taką stabilność uważa się za warunek konieczny przy załadunku konstrukcji ciężkich, nieregularnych i podatnych na przechyły. Nawet niewielki dryf może zmusić do powtórzenia całej operacji albo doprowadzić do przeciążenia pokładu.

    Z tej przyczyny jednostki takie traktuje się w sektorze offshore jak mobilne narzędzia ciężkiej logistyki. Nie zastępują na stałe infrastruktury portowej, lecz dostarczają ją tam, gdzie w normalnych warunkach po prostu jej nie ma. Mogą podjąć konstrukcję pośrodku oceanu, zabrać ją na grzbiet i przemieścić na drugi koniec świata — bez budowy dodatkowych suchych doków, bez angażowania całych flot holowniczych i bez czekania na rozbudowę portów.

    Kierunek: większe konstrukcje, szybszy transport

    Ostatnie lata w przemyśle stoczniowym ujawniają dwie siły napędowe, które realnie kształtują przyszłość tej branży. Pierwsza to gwałtowny wzrost gabarytów infrastruktury offshore. Platformy produkcyjne pęcznieją z każdym rokiem, jednostki FPSO rozrastają się jak pływające fabryki, a komponenty morskich farm wiatrowych osiągają masy i wysokości, o których dwie dekady temu nikt nawet nie myślał. Druga siła to coraz ostrzejsza presja czasu — każdy dzień przestoju platformy oznacza dziesiątki, a nierzadko setki tysięcy dolarów strat. Dlatego liczy się zdolność do zbudowania konstrukcji w stoczni, załadowania jej jednym podejściem i dostarczenia na miejsce bez zbędnych przestojów.

    Z tej perspektywy GPO Amethyst i jego siostrzane statki są praktycznym symbolem tego, czym stała się współczesna inżynieria okrętowa. Wciąż korzysta z klasyki: stali, spawania w osłonie CO₂, kratownic, potężnych silników wysokoprężnych. A jednocześnie musi spełniać wymagania, które trzydzieści czy czterdzieści lat temu w ogóle nie istniały — dynamiczne pozycjonowanie, praca w trybie półzanurzalnym, gigantyczne powierzchnie pokładu o odchyłkach mierzonych w milimetrach, integracja z globalnymi łańcuchami dostaw sektora oil & gas i offshore wind.

    Z lądu GPO Amethyst może wyglądać jak technologiczna zagadka: statek, który „tonie”, by unieść inny statek lub ogromną konstrukcję offshore. Dla inżynierów to jednak zwykła suma równań — bilans sił, wytrzymałość stali, praca kratownicy i precyzyjnie sterowane balastowanie. Efekt końcowy robi wrażenie, ale nie ma w nim ani odrobiny magii. To narzędzie, zaprojektowane i policzone do bólu — pod szybki, precyzyjny i coraz cięższy transport morski jutra.

    Przemysł stoczniowy bywa niedoceniany, a tymczasem to jedna z najbardziej innowacyjnych gałęzi współczesnej inżynierii. W ciągu zaledwie dekady potrafił przejść drogę od klasycznych ciężarowców do półzanurzalnych kolosów, które zanurzają się jak okręty podwodne, stabilizują pozycję z dokładnością do centymetrów na otwartym morzu, przenosząc ładunki większe niż małe budynki. To, co kiedyś wymagało ogromnych doków i flot holowniczych, dziś wykonuje jedna jednostka zaprojektowana z chirurgiczną precyzją. W tym właśnie tkwi piękno nowoczesnego przemysłu stoczniowego: łączy brutalną siłę stali z finezją obliczeń, masę ważącą dziesiątki tysięcy ton z delikatnością milimetrowych tolerancji. GPO Amethyst jest tylko jednym z przykładów, jak daleko zaszła ta branża — pokazuje, że morze wciąż jest miejscem, gdzie inżynieria potrafi naprawdę zachwycić.