Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Jeszcze dekadę temu był prezentowany jako wizytówka potęgi morskiej Federacji Rosji. Dziś lotniskowiec Admirał Kuzniecow to wrak w remoncie, którego dokończenie staje się coraz mniej realne. Na tle globalnych ambicji Moskwy – od Syrii po Arktykę – los jedynego rosyjskiego lotniskowca mówi więcej o stanie rosyjskiej marynarki wojennej niż wszystkie defilady i komunikaty prasowe razem wzięte.
W artykule
Według doniesień rosyjskiej gazety Izwestia, Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej rozważa wycofanie ze służby swojego jedynego lotniskowca Admirała Kuzniecowa. Formalnie mowa jedynie o „czasowym wstrzymaniu prac remontowych”, ale w rzeczywistości może to oznaczać ciche pożegnanie z jednostką, która od lat bardziej ciążyła rosyjskiej flocie wojennej, niż jej służyła.
W depeszy wspomniano również o przerwaniu „modernizacji”, choć trudno mówić o jakimkolwiek realnym unowocześnianiu okrętu – wymieniano co najwyżej elementy niezbędne do utrzymania go na wodzie, nie do prowadzenia działań bojowych. Często robiono to nie z ambicji, lecz z konieczności: z braku części zamiennych i sprawnych systemów, których nie dało się już reanimować. W tle tej decyzji nie widać więc strategii, lecz rezygnację – z projektu, który od lat bardziej przypominał polityczną atrapę niż sprawny środek projekcji siły.
Czytaj więcej: Rosja marzy o atomowym lotniskowcu, choć nie może naprawić starego Kuzniecowa
Lotniskowiec Kuzniecow miał być narzędziem demonstracji siły – pływającym symbolem rosyjskiej obecności globalnej. Misje na Morzu Śródziemnym, widowiskowe przejścia przez morza, kanały i cieśniny, to wszystko miało pokazywać, że Rosja wraca do gry jako mocarstwo morskie. W praktyce okazał się platformą z innej epoki: awaryjną, zadymioną, z ograniczoną zdolnością do bezpiecznego przenoszenia na swoim pokładzie myśliwców. Wyjścia w morze kończyły się fiaskiem operacyjnym z powodu usterek pokładowych, a sama jednostka stawała się bardziej memem niż realnym narzędziem projekcji siły.
Remont Admirała Kuzniecowa od lat pochłania ogromne środki, stając się finansową czarną dziurą rosyjskiej marynarki wojennej. Koszty odbudowy obejmują wymianę siłowni, modernizację radarów i systemów bojowych, naprawę uszkodzeń kadłuba spowodowanych zatopieniem suchego doku PD‑50 w październiku 2018 roku oraz usunięcie skutków pożaru, do którego doszło w grudniu 2019 – już dziś przekraczają wartość budowy nowoczesnej fregaty czy niszczyciela. Według niezależnych źródeł, całkowity koszt tych prac może sięgać nawet 40 mld rubli (ok. 700 mln dolarów), a realna wartość bojowa okrętu pozostaje iluzoryczna. Każdy kolejny miesiąc zwłoki czy technicznych problemów tylko pogłębia finansowy i operacyjny absurd tego projektu.
W realiach rosyjskiej gospodarki, osłabionej sankcjami i przeciążonej kosztami wojny na Ukrainie, dalsze utrzymywanie Kuzniecowa staje się decyzją polityczną, a nie wojskową. Zamiast inwestować w niesprawną i przestarzałą jednostkę, Rosja mogłaby skierować środki na rozwój nowocześniejszych i bardziej elastycznych zdolności – jak fregaty projektu 22350, bezzałogowe systemy nawodne i powietrzne czy rakiety dalekiego zasięgu. Współczesne pole walki coraz wyraźniej premiuje efektywność, mobilność i precyzję, a nie ciężkie, symboliczne platformy z czasów zimnej wojny. W tym kontekście Admirał Kuzniecow jawi się nie jako atut floty, lecz kosztowny relikt epoki, która już dawno minęła.
Czytaj też: Jedyny rosyjski lotniskowiec Admirał Kuzniecow będzie przenosił myśliwce generacji
Wycofanie Kuzniecowa to więcej niż decyzja o jednym okręcie. To rezygnacja z całej zdolności prowadzenia operacji lotniczych z morza. Podczas gdy USA, Chiny i Indie inwestują w kolejne generacje lotniskowców, Rosja opuszcza tę ligę, co istotne, bez planu B. Projekty koncepcyjne, takie jak lotniskowiec o napędzie jądrowym „Sztorm” projektu 23000E, od lat pozostają wyłącznie na papierze. Rosyjski przemysł stoczniowy nie wykazuje dziś realnych możliwości ich wdrożenia – ani technologicznie, ani finansowo. Pozostaje pytanie: czy Kreml naprawdę wierzy jeszcze w przyszłość własnej floty oceanicznej, czy tylko odgrywa tę rolę na potrzeby wewnętrznej propagandy?
Jeszcze bardziej wymownym sygnałem niż stan techniczny jednostki jest decyzja o przerzuceniu części załogi Admirała Kuzniecowa na ukraiński front. Dla marynarki wojennej to sytuacja bez precedensu – marynarze, którzy przez lata szkolili się do operacji morskich i obsługi jedynego rosyjskiego lotniskowca, trafiają do wojsk lądowych, nierzadko na najbardziej intensywne odcinki walk. To coś więcej niż doraźna reakcja na braki kadrowe. To znak, że dowództwo nie widzi już realnej przyszłości dla tej jednostki – ani w sensie operacyjnym, ani symbolicznym.
Czytaj również: Lotniskowce Azji Południowo-Wschodniej [ANALIZA]
Okręt, który miał uosabiać ambicje Rosji jako mocarstwa morskiego, dziś staje się zarówno logistycznym, jak i wizerunkowym balastem. Nie prowadzi działań bojowych, nie szkoli nowych pilotów, nie bierze udziału w ćwiczeniach. W trwającej wojnie na Ukrainie, zwłaszcza w kontekście walk na Morzu Czarnym, jego obecność mogłaby mieć istotne znaczenie operacyjne. Paradoksalnie, właśnie teraz, gdy rosyjska flota wojenna ponosi dotkliwe straty wskutek ukraińskich ataków asymetrycznych, Admirał Kuzniecow mógłby pełnić funkcję platformy wsparcia lotniczego lub demonstracji siły. Zamiast tego pozostaje unieruchomiony, wciąż czekając na zakończenie przeciągającego się remontu. Dziś ten fikcyjny konstrukt rozpada się wraz z jednostką, która miała być jego fundamentem.
Przypadek Kuzniecowa to materiał nie tylko na dogłębną analizę, ale i na szerszą refleksję o granicach morskich ambicji Rosji. Te doniesienia bezsprzecznie ujawniają, jak łatwo militarne symbole tracą znaczenie, gdy nie idą za nimi kompetencje, środki i determinacja. W epoce rosnącej roli dronów i nowoczesnych systemów precyzyjnego rażenia, klasyczny lotniskowiec wciąż pozostaje cennym narzędziem projekcji siły – ale tylko wtedy, gdy jego utrzymanie wspiera realna zdolność operacyjna marynarki wojennej, oparta na nowoczesnych, dobrze uzbrojonych okrętach nawodnych i zintegrowanych systemach bezzałogowych.
Czytaj też: Jeden z największych doków pływających świata PD-50 zatonął
Pełnoskalowa wojna na Ukrainie oraz skuteczna, asymetryczna strategia Kijowa na Morzu Czarnym – której efektem było unieruchomienie lub zniszczenie szeregu rosyjskich okrętów – brutalnie zweryfikowały realne możliwości rosyjskiej floty wojennej. Zapędy do globalnej projekcji siły, wspierane przez przestarzałe jednostki i niedoinwestowany przemysł stoczniowy, okazały się mirażem. Przewaga na morzu nie zależy już od rozmiarów jednostek, lecz od zdolności do błyskawicznego reagowania, wykorzystania nowoczesnych technologii i prowadzenia elastycznych działań bojowych. W tym kontekście lotniskowiec Admirał Kuzniecow, choć nie oficjalnie, staje się symbolicznym końcem pewnej epoki i ostrzeżeniem dla tych, którzy mylą ambicje z realnymi możliwościami.
Autor: Mariusz Dasiewicz


GPO Amethyst to półzanurzalny transportowiec zdolny do kontrolowanego „zanurzenia”, by przyjąć na pokład konstrukcje ważące dziesiątki tysięcy ton. Przykład tej jednostki dobitnie pokazuje, jak współczesna inżynieria stoczniowa redefiniuje logistykę ciężkiego przemysłu i dlaczego Amethyst stał się jedną z najbardziej charakterystycznych maszyn wykorzystywanych w globalnym transporcie morskim.
W artykule
Na pierwszy rzut oka przypomina masywne, pływające molo. Wystarczy jednak krótka chwila obserwacji, by zrozumieć, że GPO Amethyst nie jest zwykłą platformą. Kiedy pokład zaczyna znikać pod powierzchnią wody, a po kilku minutach na grzbiecie statku osiada platforma wiertnicza ważąca dziesiątki tysięcy ton, staje się jasne, że patrzymy na jednostkę wykonującą nie tyle rejs, ile precyzyjnie zaplanowany manewr inżynieryjny.
GPO Amethyst powstał w stoczni CSBC w Kaohsiung na Tajwanie, razem z trzema jednostkami siostrzanymi: Grace, Sapphire i Emerald. Każda z nich mierzy około 225 metrów długości i 48 metrów szerokości. Pokład roboczy ma mniej więcej 183 na 48 metrów — blisko 9 tysięcy metrów kwadratowych płaskiej stali przeznaczonej dla ładunku. Nośność sięga około 63,5 tys. ton, a podczas żeglugi jednostka rozwija prędkość rzędu 16 węzłów.
Skalę tej przestrzeni dobrze oddaje porównanie użyte w filmie dokumentalnym National Geographic: na pokładzie zmieściłyby się dwie platformy wiertnicze wysokie na około 60 metrów albo szesnaście posągów wielkości Statui Wolności ustawionych obok siebie.
Jednak prawdziwa siła tego statku nie tkwi w jego rozmiarach, lecz w konstrukcji. Pokład, który musi przenosić obciążenia liczone w dziesiątkach tysięcy ton, ma zaledwie około 25 mm grubości. Gdyby to on samodzielnie podejmował ciężar, wygiąłby się jak przeciążona belka. Rzeczywistą nośność zapewnia dopiero gęsta kratownica stalowych belek ukryta pod pokładem — coś w rodzaju mostu rozpiętego od dziobu po rufę, który przejmuje główne siły zginające. Cienka blacha pokładu pełni w tym układzie rolę poszycia roboczego, a nie zasadniczego elementu konstrukcyjnego.
W stoczni ten efekt uzyskuje się w sposób pozornie prosty, ale technicznie wymagający. Dziesiątki grubych płyt pokładowych trzeba zespawać kilometrami spoin, tak aby powierzchnia była niemal idealnie płaska — odchyłki mierzy się w milimetrach. Każde zgrubienie czy „garb” oznaczałoby później koncentrację naprężeń pod ciężkim ładunkiem. Dlatego spawa się w osłonie dwutlenku węgla, dążąc do uzyskania szerokich, równych spoin, a następnie całość poddaje szczegółowym pomiarom i kontroli jakości.
Wnętrze GPO Amethyst kryje układ napędowy typu diesel–electric oraz rozbudowany system balastowy, który decyduje o wyjątkowych możliwościach statku. To właśnie balast pozwala jednostce wykonać manewr wyglądający dla niewprawnego obserwatora jak kontrolowane samozatopienie. Sieć rurociągów i pomp napełnia kilkadziesiąt zbiorników wodą, przez co statek traci pływalność. Zanurzenie postępuje równomiernie, aż pokład znika pod powierzchnią, pozostawiając nad wodą jedynie wysoki mostek kapitański.
Podczas tego procesu charakterystyczne niebieskie wieże balastowe na burtach pozostają ponad linią wody. To stałe elementy konstrukcji statku – mieszczą urządzenia balastowe i punkty serwisowe, tworzą też pionowe punkty odniesienia dla załogi, która śledzi symetrię i tempo półzanurzenia. Dzięki nim można precyzyjnie kontrolować całą sekwencję opadania kadłuba.
W tym położeniu GPO Amethyst staje się ruchomym dokiem zdolnym do pracy na otwartym oceanie. Ładunek – platforma wiertnicza, jednostka typu jack-up, moduł rafineryjny, barka, czasem uszkodzony statek albo okręt – nie jest podnoszony żadnym dźwigiem. Po prostu wpływa nad zanurzony pokład, korzystając wyłącznie z własnej wyporności. Dopiero gdy znajdzie się w zaplanowanym miejscu, zaczyna się najdelikatniejszy etap operacji: kontrolowane wynurzanie.
Pompy systematycznie wypychają wodę z balastu, a jednostka milimetr po milimetrze odzyskuje pływalność. Kratownica podpokładowa przejmuje obciążenia, a statek powoli wznosi się ku powierzchni z ciężarem liczonym w dziesiątkach tysięcy ton stabilnie osadzonym na grzbiecie. W tej fazie margines błędu praktycznie nie istnieje. Statek musi utrzymać równowagę, wykluczyć nadmierne przechyły i zagwarantować, że obciążenie spoczywa dokładnie tam, gdzie przewidziano to w projekcie transportowym. Z zewnątrz wygląda to jak płynny, elegancki manewr. Dla inżynierów to seria precyzyjnie sterowanych przepływów balastu i stałe monitorowanie ugięć pokładu.
Układ diesel–electric zastosowany na GPO Amethyst wynika z geometrii statku. Przy klasycznym napędzie wały śrubowe musiałyby mieć ponad 160 metrów długości i przebiegać przez znaczną część kadłuba, co wymagałoby szeregu łożysk oraz dużej przestrzeni na siłownię. W rozwiązaniu diesel–electric główne silniki wysokoprężne napędzają generatory, które zasilają elektryczne silniki główne oraz stery strumieniowe. Taki układ daje znacznie większą swobodę rozmieszczenia urządzeń i ułatwia zabudowę masywnej kratownicy pod pokładem.
W codziennej pracy GPO Amethyst nie ma nic z filmowej spektakularności, chociaż z zewnątrz całość może wyglądać jak starannie wyreżyserowana sekwencja. Dla marynarzy i inżynierów offshore to rutyna wypracowana latami praktyki. Jednostka pojawia się tam, gdzie klasyczne statki transportowe nie są w stanie przyjąć ładunku o takiej masie lub gabarytach. Obsługuje przewozy modułów rafineryjnych, dużych elementów konstrukcji morskich farm wiatrowych, przemieszcza wyeksploatowane platformy kierowane do demontażu oraz zabiera na pokład jednostki po awariach, które nie mogą poruszać się o własnych siłach.
Przy takich operacjach liczy się nie tylko wyporność statku. Równie ważna staje się precyzja manewrów jednostki. GPO Amethyst korzysta z układu napędowego opartego na czterech silnikach wysokoprężnych o łącznej mocy 9600 KM — po dwóch na każdej burcie. Napędzają one generatory, które dostarczają energię elektrycznym silnikom głównym oraz systemom manewrowym. W połączeniu ze sterami strumieniowymi na dziobie i rufie oraz systemem dynamicznego pozycjonowania DP2 statek potrafi utrzymać się dokładnie w wyznaczonym sektorze nawet wtedy, gdy wiatr dochodzi do kilkudziesięciu węzłów, a fala próbuje zepchnąć ładunek na bok. Taką stabilność uważa się za warunek konieczny przy załadunku konstrukcji ciężkich, nieregularnych i podatnych na przechyły. Nawet niewielki dryf może zmusić do powtórzenia całej operacji albo doprowadzić do przeciążenia pokładu.
Z tej przyczyny jednostki takie traktuje się w sektorze offshore jak mobilne narzędzia ciężkiej logistyki. Nie zastępują na stałe infrastruktury portowej, lecz dostarczają ją tam, gdzie w normalnych warunkach po prostu jej nie ma. Mogą podjąć konstrukcję pośrodku oceanu, zabrać ją na grzbiet i przemieścić na drugi koniec świata — bez budowy dodatkowych suchych doków, bez angażowania całych flot holowniczych i bez czekania na rozbudowę portów.
Ostatnie lata w przemyśle stoczniowym ujawniają dwie siły napędowe, które realnie kształtują przyszłość tej branży. Pierwsza to gwałtowny wzrost gabarytów infrastruktury offshore. Platformy produkcyjne pęcznieją z każdym rokiem, jednostki FPSO rozrastają się jak pływające fabryki, a komponenty morskich farm wiatrowych osiągają masy i wysokości, o których dwie dekady temu nikt nawet nie myślał. Druga siła to coraz ostrzejsza presja czasu — każdy dzień przestoju platformy oznacza dziesiątki, a nierzadko setki tysięcy dolarów strat. Dlatego liczy się zdolność do zbudowania konstrukcji w stoczni, załadowania jej jednym podejściem i dostarczenia na miejsce bez zbędnych przestojów.
Z tej perspektywy GPO Amethyst i jego siostrzane statki są praktycznym symbolem tego, czym stała się współczesna inżynieria okrętowa. Wciąż korzysta z klasyki: stali, spawania w osłonie CO₂, kratownic, potężnych silników wysokoprężnych. A jednocześnie musi spełniać wymagania, które trzydzieści czy czterdzieści lat temu w ogóle nie istniały — dynamiczne pozycjonowanie, praca w trybie półzanurzalnym, gigantyczne powierzchnie pokładu o odchyłkach mierzonych w milimetrach, integracja z globalnymi łańcuchami dostaw sektora oil & gas i offshore wind.
Z lądu GPO Amethyst może wyglądać jak technologiczna zagadka: statek, który „tonie”, by unieść inny statek lub ogromną konstrukcję offshore. Dla inżynierów to jednak zwykła suma równań — bilans sił, wytrzymałość stali, praca kratownicy i precyzyjnie sterowane balastowanie. Efekt końcowy robi wrażenie, ale nie ma w nim ani odrobiny magii. To narzędzie, zaprojektowane i policzone do bólu — pod szybki, precyzyjny i coraz cięższy transport morski jutra.
Przemysł stoczniowy bywa niedoceniany, a tymczasem to jedna z najbardziej innowacyjnych gałęzi współczesnej inżynierii. W ciągu zaledwie dekady potrafił przejść drogę od klasycznych ciężarowców do półzanurzalnych kolosów, które zanurzają się jak okręty podwodne, stabilizują pozycję z dokładnością do centymetrów na otwartym morzu, przenosząc ładunki większe niż małe budynki. To, co kiedyś wymagało ogromnych doków i flot holowniczych, dziś wykonuje jedna jednostka zaprojektowana z chirurgiczną precyzją. W tym właśnie tkwi piękno nowoczesnego przemysłu stoczniowego: łączy brutalną siłę stali z finezją obliczeń, masę ważącą dziesiątki tysięcy ton z delikatnością milimetrowych tolerancji. GPO Amethyst jest tylko jednym z przykładów, jak daleko zaszła ta branża — pokazuje, że morze wciąż jest miejscem, gdzie inżynieria potrafi naprawdę zachwycić.
dobrze, se my mamy powody do dumy. okrety podwodne w liczbie 2 zzt. kupujemy 25 lat. tworzymy 1 okret,a potem wychodzi z niego cos innego. taki papierowy kraj, ale lepiej smiac sie z innych