Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

17 sierpnia grupa uderzeniowa US Navy z atomowym USS Gerald R. Ford przeszła przez Cieśninę Dover i weszła na wody Morza Północnego. To największy i najnowocześniejszy lotniskowiec świata, będący w służbie od 2017 roku, który wchodzi w skład 6. Floty Stanów Zjednoczonych.
W artykule
W niedzielę USS Gerald R. Ford wraz z niszczycielami rakietowymi USS Mahan, USS Winston S. Churchill i USS Bainbridge przeszedł przez Cieśninę Dover i obrał kurs na Morze Północne. Według oficjalnych komunikatów amerykańskiej US Navy, sprawne przejście przez Kanał La Manche było dowodem zdolności Stanów Zjednoczonych do swobodnej żeglugi na najważniejszych szlakach morskich Europy.
Czytaj więcej: Operacja Morze Czerwone: Aktualizacja Ruchów Floty US Navy
Dowódca lotniskowca, kapitan Dave Skarosi, podkreślił, że demonstracja ta jest potwierdzeniem „zdolności projekcji siły, która wspiera pokój siłą”. Słowa te należy odczytywać nie tylko jako komunikat skierowany do sojuszników, ale także do Rosji, której aktywność w Arktyce i na Morzu Bałtyckim budzi od miesięcy niepokój państw NATO.
Moment pojawienia się Gerald R. Ford na wodach Morza Północnego nie jest przypadkowy. Nastąpił tuż po spotkaniu Donalda Trumpa z Władimirem Putinem, równolegle z wczorajszą wizytą prezydenta Ukrainy w Waszyngtonie z udziałem przywódców kilku państw europejskich. Obecność amerykańskiej grupy zadaniowej ma wyraźny wymiar polityczny – przypomina, że USA pozostają gwarantem bezpieczeństwa na Starym Kontynencie. Skalę tych działań najlepiej widać po zabezpieczeniu logistycznym całego zespołu okrętów.
Według niemieckiego dziennika «Kieler Nachrichten» w rejonie operują także jednostki zaopatrzeniowe – USNS Supply i USNS William McLean – co sugeruje utrzymanie obecności zespołu w północnej Europie przez dłuższy czas.
Według niemieckiego dziennika „Kieler Nachrichten” pojawienie się w rejonie jednostek logistycznych, takich jak USNS Supply i USNS William McLean, wskazuje, że obecność grupy lotniskowcowej w Europie Północnej może potrwać dłużej niż kilka dni.
Lotniskowiec USS Gerald R. Ford (CVN-78) jest pierwszym lotniskowcem nowego typu, którego rozwój ma zastąpić wysłużone jednostki typu Nimitz. Okręt został zwodowany w 2013 roku, a do służby wszedł w 2017 roku. Wyposażono go w szereg nowoczesnych rozwiązań, w tym elektromagnetyczny system katapultowania samolotów EMALS oraz reaktory jądrowe A1B nowej generacji, zapewniające większą moc i efektywność.
Czytaj też: US Navy zwiększa plany dotyczące budowy dużego bezzałogowego komponentu floty
Lotniskowiec zabiera na pokład skrzydło lotnicze złożone z kilkudziesięciu myśliwców wielozadaniowych, maszyn wczesnego ostrzegania i śmigłowców. Stanowi dzięki temu nie tylko platformę do prowadzenia operacji bojowych, ale również mobilne centrum dowodzenia, którego siła oddziaływania obejmuje cały region.
Obecność zespołu okrętów z Gerald R. Ford na Morzu Północnym to czytelny pokaz zdolności Stanów Zjednoczonych do szybkiego przerzutu i rozmieszczenia silnego komponentu morskiego na newralgicznych akwenach świata. To także jednoznaczny sygnał dla Europy, że Waszyngton – mimo oceanicznego dystansu – pozostaje realnym gwarantem stabilności w regionie euroatlantyckim. Taki manewr wzmacnia odstraszanie i zamyka przestrzeń dla wyprzedzających ruchów potencjalnych przeciwników. W praktyce oznacza gotowość do działania tu i teraz, nie tylko obecność na mapie.
Autor: Mariusz Dasiewicz


Polska jest o krok od jednej z najważniejszych decyzji morskich ostatnich dekad. Wybór okrętów podwodnych w ramach programu Orka zadecyduje o bezpieczeństwie naszego państwa na co najmniej kilkadziesiąt lat. W momencie, gdy od rządu oczekuje się chłodnej analizy i pełnej koncentracji na polskim interesie strategicznym, w dyskusję wchodzi czynnik, którego niewielu się spodziewało – oficjalne wsparcie polityczne dla jednej z ofert.
W artykule
Jak podaje portal WNP, premierzy Szwecji i Wielkiej Brytanii przesłali do Warszawy wspólny list, który szwedzka i brytyjska dyplomacja przedstawia jako polityczne poparcie Londynu dla szwedzkiej oferty A26. To już nie jest wyłącznie sprawa rozmów technicznych czy biznesowych. To wejście na poziom gestów politycznych kierowanych pod adresem polskiego rządu.
To pytanie, czy takie wsparcie jest nam w ogóle potrzebne, pada dziś w wielu miejscach, od gabinetów po zwykłe rozmowy. I nie jest to reakcja przesadna.
Polska nie wtrąca się w brytyjskie programy dotyczące okrętów podwodnych o napędzie jądrowym. Nie komentujemy budowy następców okrętów typu Dreadnought, nie wchodzimy w dyskusje o tym, jakie jednostki mają trafić do Royal Navy, nie podpowiadamy Londynowi, jak ma wyglądać ich flota podwodna za dwadzieścia lat. Dlaczego więc to Londyn uznał, że może komentować nasze decyzje? Dlaczego akurat teraz, gdy od odpowiedzialnego wyboru zależy bezpieczeństwo państwa graniczącego z krajem, w którym toczy się wojna?
Czytaj więcej: TKMS: chcemy, by Polska dołączyła do podwodnej potęgi Europy
To nie jest spór o technikę ani o sympatie polityczne. To sprawa zasady. Polska znajduje się na wschodniej flance NATO i funkcjonuje w zupełnie innym rytmie strategicznym niż kraje zza Morza Północnego. Nie możemy pozwolić sobie na lata spokojnego oczekiwania. Każdy błąd, każde opóźnienie i każda błędna decyzja może stworzyć lukę bezpieczeństwa, z którą zostaniemy na dekadę i która realnie wpłynie na nasze bezpieczeństwo. Luki w zdolnościach podwodnych nie zasypie się deklaracjami ani politycznymi gestami.
Polska nie oczekuje podpowiedzi, jak ma modernizować Marynarkę Wojenną. Oczekuje szacunku dla swojej autonomii decyzyjnej – tak jak sama szanuje autonomię sojuszników. Kiedy Brytyjczycy podejmowali decyzje dotyczące rozwoju swoich SSN-ów, nikt w Warszawie nie pisał listów, nikt nie udzielał rekomendacji, nikt nie wskazywał kierunku. Mowa o programach o skali nieporównywalnie większej niż polska Orka.
Dlatego zdziwienie nie jest emocją, lecz reakcją na zaburzenie równowagi, która dotychczas była oczywista: my nie ingerujemy w cudze decyzje i powinniśmy oczekiwać dokładnie tego samego.
Mamy tu jeszcze jeden element, o którym trudno nie wspomnieć. Brytyjskie koncerny – Babcock, Thales UK i MBDA UK – od kilku lat mają w Polsce silną pozycję. To oni są strategicznymi partnerami Polskiej Grupy Zbrojeniowej przy budowie fregat Miecznik w PGZ Stoczni Wojennej w Gdyni. Współpraca jest faktem i nikt jej nie kwestionuje.
Natomiast sama obecność brytyjskich firm w polskich programach zbrojeniowych nie daje podstaw, by obca stolica formułowała deklaracje dotyczące naszego wyboru w programie Orka. Partnerstwo nie oznacza prawa do sugerowania rozstrzygnięć w sprawach, które z definicji muszą pozostawać wyłącznie w gestii polskiego rządu. Zwłaszcza gdy chodzi o zdolności podwodne i bezpieczeństwo morskie państwa, które musi kierować się własnym harmonogramem zagrożeń, a nie oczekiwaniami zagranicznych partnerów.
Z oficjalnych informacji wiemy o przesunięciu terminów dostaw i wzroście kosztów programu A26. Aneks do umowy odsunął przekazanie dwóch pierwszych okrętów szwedzkiej marynarce wojennej na lata 2031 i 2033 oraz zwiększył wartość kontraktu. Nie jest to jednak kwestia incydentalna, lecz element szerszego problemu, o którym w branży mówi się od lat: szwedzki SAAB ma widoczne trudności z dotrzymywaniem ambitnych harmonogramów, co przekłada się na ryzyko dla państw oczekujących na nowe jednostki.
W programie Orka liczy się wyłącznie to, co jest zdolne do działań na morzu. Polska potrzebuje partnera, którego okręty już dziś funkcjonują w służbie i wykonują zadania operacyjne, nie projektu jednostek pozostających na etapie dokumentacji. Szwedzka konstrukcja może i jest interesująca, lecz dopiero w przyszłości. Na ten moment pozostaje zapowiedzią na kolejne lata, a bezpieczeństwa państwa nie da się oprzeć na rozwiązaniach, które dopiero mają wejść w fazę realizacji. Zwłaszcza że proces modernizacji naszych sił podwodnych został ograniczony do absolutnego minimum.
Czytaj też: Czy hiszpańskie okręty podwodne typu S-80 to dobra propozycja dla Polski?
Przez ostatnie dekady przeszliśmy likwidację Kobbenów, wygaszenie kolejnych zdolności i stopniowe zawężanie pola operacyjnego. Marynarka Wojenna RP działa dziś na granicy możliwości. Każdy rok zwłoki powiększa lukę, której na morzu nie wypełnią żadne deklaracje polityczne.
W tym świetle szczególnie zastanawia, że właśnie oferta najbardziej obciążona opóźnieniami zyskuje polityczne wsparcie zza granicy. Trudno nie zapytać, z czego wynika taki kierunek działań i jakie argumenty go uzasadniają. Nie przesądzamy odpowiedzi, wskazujemy jedynie na okoliczności, które wymagają uważnego namysłu. Polska powinna opierać swoje decyzje na realnej ocenie ryzyka oraz własnym harmonogramie potrzeb operacyjnych, nie na wrażeniu tworzonym przez dyplomatyczne gesty. W praktyce liczy się wyłącznie to, co rzeczywiście trafi do polskiej marynarki wojennej i zostanie wcielone do służby w czasie mającym dla nas znaczenie strategiczne.
Partnerstwo w NATO nie oznacza prawa do popierania i sugerowania procesów zakupowych innych państw. Polska nie zabiera głosu w sprawie tego, jaki okręt ma zastąpić HMS Vanguard lub HMS Astute. Nie ocenia niemieckiego programu 212CD, nie wchodzi w dyskusje dotyczące koreańskich KSS-III.
Warto przy tym pamiętać, że brytyjski Babcock uczestniczy w programie S-80 jako dostawca istotnych systemów i komponentów okrętowych. S-81 Isaac Peral został już przekazany hiszpańskiej Armada Española i bierze udział w operacjach oraz ćwiczeniach NATO. Skoro Londyn współpracuje przy programie, którego prototypowa jednostka realnie strzeże morskich granic Hiszpanii, tym bardziej rodzi się pytanie, dlaczego polityczne wsparcie kierowane do Warszawy dotyczy kadłuba, który wciąż pozostaje tylko na papierze i horyzoncie wielu kolejnych lat.
Jak widać, lobbing w tym programie staje się coraz bardziej nachalny i wielowarstwowy. Dlatego powinniśmy oczekiwać jednego: poszanowania naszego procesu decyzyjnego oraz świadomości, że modernizacja Marynarki Wojennej RP musi pozostawać w pełni w gestii polskiego rządu. Wszystko inne wygląda już nie jak neutralne wsparcie sojusznicze, lecz jak gra interesów, w której gdzieś w tle pojawia się drugie dno.
Bo na końcu pozostaje zasada, którą przed laty ujął Aleksander Fredro: „Wolnoć, Tomku, w swoim domku”. Polska ma pełne prawo decydować o własnym bezpieczeństwie – bez podpowiedzi z zewnątrz.