Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Czy podejście rosyjskiego okrętu podwodnego w rejon uderzeniowej grupy lotniskowcowej USS Gerald R. Ford na Morzu Norweskim to rutynowe rozpoznanie, czy test gotowości sojuszu? Pytanie prowadzi do wniosku istotnego dla Polski: potrzebujemy realnych zdolności podwodnych teraz, nie dopiero za dekadę.
W artykule
Norweskie Dowództwo Operacyjne potwierdziło, że od 24 sierpnia prowadzone są intensywne poszukiwania rosyjskiego okrętu podwodnego w rejonie zgrupowania okrętów NATO z atomowym USS Gerald R. Ford. Lotniskowiec o którym mowa jest niewątpliwie największą jednostką świata. W momencie zdarzenia znajdował się w osłonie okrętów eskorty podczas manewrów NATO na Morzu Norweskim.
W skład zgrupowania operującego na Morzu Norweskim wchodziły niszczyciele rakietowe USS Bainbridge (DDG 96), USS Winston S. Churchill (DDG 81), USS Mahan (DDG 72) oraz szybki okręt zaopatrzeniowy USNS Supply (T-AOE 6) a z sił norweskich fregata rakietowa HNoMS Thor Heyerdahl (F314) i okręt wsparcia logistycznego HNoMS Maud (A 530). Zgrupowanie utrzymywało szyk, realizując zadania w ramach manewrów sojuszniczych.
Według dziennika „Fremover” załogi Thor Heyerdahl oraz Maud wykryły sonarowo zbliżającą się jednostkę podwodną, zidentyfikowaną jako rosyjska. W odpowiedzi podniesiono aktywność lotnictwa morskiego. W rejon skierowano samoloty P-8 Poseidon Norwegii, USA i Wielkiej Brytanii, RAF wystartował z Lossiemouth. Obszar poszukiwań, położony był około 100 kilometrów na zachód od Lofotów i w ramach operacji powietrznej zrealizowano w ciągu trzech dni 27 misji poszukiwawczych. Wyniki poszukiwania nie zostały podane.
To schemat znany od lat. Moskwa regularnie śledzi ćwiczenia NATO na północnym Atlantyku, wykorzystując siły nawodne oraz okręty podwodne – przypomina ppłk Brynjar Stordal z norweskiego dowództwa operacyjnego.
Dla specjalistów zajmujących się bezpieczeństwem na morzu nie był to epizod rutynowy, lecz kolejny przykład zmieniającego się charakteru działań. Skryte podejście okrętu podwodnego w rejon zgrupowania okrętów NATO to operacja rozpoznawczo-testująca, której celem pozostaje sprawdzenie poziomu gotowości oraz czasu reakcji sił ZOP. W tym kontekście pojawia się pytanie o polskie zdolności symetryczne – czy państwo flankowe sojuszu dysponuje narzędziami adekwatnymi do skali wyzwań?
Wobec rosnącej aktywności rosyjskich jednostek podwodnych, również w sąsiedztwie grup lotniskowcowych NATO, wraca pytanie: czy Polska może dalej odkładać odbudowę potencjału podwodnego Marynarki Wojennej RP? Budowa nowoczesnego okrętu podwodnego – od decyzji po pełną gotowość bojową – zajmuje około 10 lat; zagrożenie nie poczeka ani na próby portowe, ani na wyszkolenie pierwszej załogi. Decyzja o uruchomieniu programu Orka powinna była zapaść równolegle z realizacją fregat Miecznik. Budowa drugiej fregaty już trwa, a umowy na okręty podwodne wciąż nie ma. Brak zdolności podwodnych to nie tylko kwestia ćwiczeń i demonstracji siły. To także realne ryzyko w obszarze ochrony infrastruktury na Bałtyku.
Na Bałtyku rośnie ryzyko uderzeń na infrastrukturę krytyczną – kable energetyczne i telekomunikacyjne oraz gazociągi należą dziś do celów działań hybrydowych. NATO i UE wzmacniają osłonę tych instalacji, nie zastąpi to jednak krajowych zdolności do skrytego rozpoznania i odstraszania. Okręt podwodny wymusza stałą obecność przeciwdziałania, Marynarce Wojennej RP daje możliwość dyskretnej kontroli podmorskich szlaków komunikacyjnych i energetycznych.
Decyzja o pozyskaniu jednostek musi uwzględniać nie tylko parametry techniczne i zdolności przemysłu, ale przede wszystkim możliwość uzyskania gotowości bojowej w możliwie jak najkrótszym czasie. Potrzebne są okręty „tu i teraz”, a nie „kiedyś i może”. Ostatnie dni pokazały, że nawet pojedyncza jednostka podwodna potrafi związać znaczne siły sojuszu.
Historia Marynarki Wojennej RP uczy, że okręty podwodne były zawsze elementem o największym potencjale odstraszania. Posiadanie nawet trzech nowoczesnych jednostek wymusi na przeciwniku utrzymywanie znacznie większych i kosztowniejszych sił zwalczania OP. To klasyczny przykład asymetrii – relatywnie niewielki nakład z naszej strony wymusza nieproporcjonalne koszty po stronie Rosji.
Fregaty i okręty podwodne nie są dla Polski alternatywą, lecz wzajemnym uzupełnieniem. Program Miecznik zapewni warstwową obronę powietrzną i zwalczanie OP na Bałtyku, a Orka – skryte rozpoznanie, zdolność rażenia i odstraszania. Tylko taki tandem odpowiada realnym wyzwaniom, przed którymi stoi dziś państwo flankowe NATO.
Ostatni incydent związany z podejściem rosyjskiego okrętu do lotniskowca USS Gerald R. Ford nie powinien być interpretowany wyłącznie w kategoriach konfrontacji polityczno-wojskowej. To również sygnał, który pokazuje skalę możliwości współczesnych jednostek podwodnych w działaniach wielowarstwowego rozpoznania oraz ich wpływ na równowagę sił. Incydent potwierdził także znaczenie zdolności ZOP – tych, które mają być rozwijane dzięki przyszłym fregatom Miecznik oraz planowanym okrętom podwodnym w ramach programu Orka.
Rzeczywistość jest jednak taka, że Polska wciąż znajduje się daleko od poziomu, w którym oba te komponenty mogłyby działać komplementarnie. Bez przemyślanego i konsekwentnego wyboru w programie Orka pozostaniemy na marginesie domeny podwodnej, a bezpieczeństwo morskie państwa będzie opierało się na zdolnościach sojuszniczych, nie własnych.
Autor: Mariusz Dasiewicz


Gdy w polskich portach, zakładach stoczniowych oraz fabrykach po prawie trzech miesiącach jesiennej harówki większość zdążyła już zapomnieć, jak pachnie ciepłe powietrze nad morzem, tydzień nad andaluzyjskie „Wybrzeże Światła” Costa de la Luz staje się nie kaprysem, lecz sensowną inwestycją przed grudniowym maratonem.
W artykule
Costa de la Luz to kawałek Atlantyku, który uparcie udaje późne lato, kiedy u nas listopad dawno zaciągnął niebo szarą płachtą. Między Kadyksem a Huelvą ciągną się szerokie, jasne plaże, za plecami białe miasteczka, przed oczami horyzont aż po Portugalię. W dzień termometry pokazują w okolicach 19–21°C, woda ma mniej więcej tyle, ile Bałtyk w lipcu, a słońce potrafi świecić po kilka godzin dziennie, jakby nikt mu nie powiedział, że sezon już się skończył.
Tymczasem w naszym kraju od niemal trzech miesięcy trwa zupełnie inny świat. Suwnice chodzą od świtu, w dokach nie ma dnia bez spawania, a kolejne palenie blach czeka już w grafiku. Na terminalach zmiana goni zmianę, offshore chce wszystko „na wczoraj”, a marynarka trzyma swoje harmonogramy. Podobnie wygląda to na lądzie. W hutach piece idą pełną mocą, w zakładach produkcyjnych kolejne zlecenia wjeżdżają jedno za drugim, a na budowach trwa gonitwa przed zimą.
Po wakacjach zostały pojedyncze zdjęcia w telefonie i rachunek za lody w nadmorskim barze. Większość z nas dawno weszła w tryb: „roboty jest tyle, że nawet nie ma kiedy zatęsknić za plażą”.
Czytaj więcej: Październik nad morzem: 5 spokojnych miejsc na krótki wypad
A jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi ta myśl, która wraca właśnie teraz. Dzień zrobił się tak krótki, że wychodzimy z domu po ciemku i wracamy o zmroku, jakby ktoś wyłączył światło na całą dobę.
W dodatku przyszły pierwsze przymrozki — przez ostatnie dwie noce temperatura w wielu miejscach naszego kraju spadała poniżej zera, trawa skrzypi pod butami, a w powietrzu czuć już zapowiedź zimy. Grudzień wisi w kalendarzu jak „ciężka, zimna” chmura.
I wtedy pojawia się ta myśl: może warto na chwilę wyskoczyć tam, gdzie pod koniec listopada Atlantyk wciąż pachnie ciepłym powietrzem.
Zamiast kolejnego weekendu spędzonego między pracą a obowiązkami – kilka dni na Costa de la Luz. Rano krótki spacer w cienkim t-shircie. W południe kawa pod palmą. Wieczorem kolacja przy szumie fal, a nie przy jednostajnym hałasie sprężarek czy wentylatorów.
To mały reset dla tych, którzy część lata i prawie całą jesień przepracowali na pełnych obrotach. Wychodzili z domu o ciemku, wracali po zmroku i nawet nie mieli kiedy naprawdę złapać oddechu.
Bo jeśli jest w roku moment, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda ciepłe słońce odbijające się na wodzie, a nie na stalowej burcie – to właśnie teraz. Szukając w sieci miejsc, gdzie listopad wciąż pachnie latem, trafiłem na cztery miejsca na południowym wybrzeżu Hiszpanii – Costa de la Luz, którymi chcę się z Tobą podzielić i na które chcę Cię po prostu zaprosić. Zapraszam
Pierwszym miejscem, które staje przed oczami, jest Kadyks. Na mapie wygląda jak okręt zacumowany na końcu lądu – kawałek miasta wysunięty w Atlantyk tak daleko, jak tylko się da. Stare miasto siedzi na wąskim półwyspie, z trzech stron otulonym wodą. Z jednej strony masz szeroką, miejską Playa de la Victoria, z drugiej zaś bardziej kameralną La Caletę – plażę, która w filmach potrafi udawać Hawanę.

To miasto jest jak stworzone dla ludzi, którzy całe życie kręcą się wokół portów. Idziesz promenadą, mijasz stocznię, wstępujesz na chwilę na targ rybny, gdzie lód chrzęści pod nożami sprzedawców, a zapach morza jest mocniejszy niż w jakimkolwiek porcie kontenerowym. Wieczorem siadasz w barze na tortillitas de camarones – cienkie, chrupiące placki z małymi krewetkami, coś między przekąską a rytuałem. Do tego kieliszek chłodnego wina, szum rozmów i gdzieś w tle Atlantyk, który przypomina, po co tu właściwie przyjechałeś.
Drugim miejscem, które w tej opowieści pojawia się od razu po Kadyksie, jest Conil de la Frontera. Conil to klasyczne andaluzyjskie miasteczko: białe domy, wąskie uliczki i długi pas piasku, który zaczyna się właściwie tuż za ostatnią zabudową. Latem bywa tu tłoczno, ale poza sezonem zostaje to, czego najbardziej brakuje ludziom przyzwyczajonym do hałasu suwnic i młotów pneumatycznych: cisza, równy szum fal i zapach smażonej ryby unoszący się znad małych barów przy plaży.
Czytaj więcej: Październik w Gdańsku. Mekka przemysłu stoczniowego i jesiennego spokoju
Te miejscowi żyją z morza – w kartach dań króluje świeży tuńczyk, kalmary, dorady, wszystko proste, bez zadęcia, jakby wrzucone na patelnię prosto z porannego połowu. To dobre miejsce na swój własny rytm dnia: rano spacer albo kąpiel na pustej plaży, w południe ryba z widokiem na wodę, a po południu kilka akapitów napisanych przy otwartym oknie, kiedy Atlantyk zagląda do środka razem z wiatrem.
Jeśli dwa pierwsze miejsca wydają Ci się zbyt spokojne, trzecim, które wpadło mi w oko podczas internetowych poszukiwań, jest Tarifa. Tam, gdzie Atlantyk spotyka się z Morzem Śródziemnym, leży miasteczko, które żyje z wiatru. Tu przyjeżdżają kitesurferzy i windsurferzy z całej Europy, bo statystyki są bezlitosne: wieje prawie zawsze. Szeroka plaża ciągnie się kilometrami, w tle rysują się góry, a po drugiej stronie cieśniny migocze w nocy światło Afryki.
To miejsce trochę bardziej dzikie, mniej „hotelowe”, bardziej na ludzi, którzy lubią żywioł, a nie równo przystrzyżone trawniki przy basenie. Idealne, jeśli naprawdę chcesz się odciąć od stoczniowej rutyny i przypomnieć sobie, jak wygląda morze w wersji nieobudowanej nabrzeżem: fala, piasek, wiatr, szum linek od latawców nad głową. Tu trudno udawać, że morze jest tylko „tłem do pracy” – ono gra pierwszą rolę.
A na koniec – wybór, który szczególnie przyciągnął moją uwagę podczas szukania tych miejsc: El Puerto de Santa María. Jeśli brakuje Ci portowej infrastruktury, ale marzysz o niej w wakacyjnej wersji, to bardzo dobry kierunek. Miasto ma kilka plaż ciągnących się wzdłuż zatoki, a do tego marinę Puerto Sherry – z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu. To trochę inny świat niż surowe przemysłowe porty: te same maszty i liny, ale zamiast dźwigów – palmy, zamiast hałasu doków – rozmowy przy stolikach. Dla kogoś z branży to ciekawa perspektywa: zobaczyć, jak wygląda „miękkie” oblicze portu, zorientowanego na turystykę i rekreację, a nie tylko przeładunek.
Czytaj więcej: Spokojna, szeroka i nadmorska. Wioska Sianożęty, która nie udaje kurortu
El Puerto de Santa María to port, który po godzinach zdejmuje roboczy kombinezon i zakłada lnianą koszulę. Z jednej strony masz Puerto Sherry – marinę z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu, gdzie zamiast stukotu dźwigów słychać rozmowy i szkło stukające o blat. Kilka kroków dalej stoi kamienny Castillo de San Marcos, twierdza pamiętająca czasy, gdy wino i przyprawy wyjeżdżały stąd żaglowcami w świat. Do tego bodegi sherry, w których między rzędami beczek czujesz, że handel morski ma tu dłuższą historię niż niejedna stocznia. Idealne miejsce na dzień, w którym chcesz mieć i morze, i port, ale w wersji zdecydowanie bardziej wakacyjnej niż przemysłowej.
To wszystko działa dlatego, że klimat naprawdę pozwala uciec od polskiego, pochmurnego listopada. W połowie miesiąca temperatury w dzień trzymają 18–22°C, nocą spadają do 10–14°C. Atlantyk ma około 18-19°C, zdarzają się dni, gdy dobija do 20°C – czyli tyle, ile Bałtyk potrafi mieć w lipcu.
I tu pojawia się pytanie, które warto sobie zadać: może zamiast kolejnego weekendu w ciemnym, listopadowym rytmie, lepiej spędzić kilka dni tam, gdzie po południu wciąż można usiąść nad wodą w koszuli z krótkim rękawkiem? Może Costa de la Luz to właśnie ten moment w roku, kiedy warto pozwolić sobie na krótkie odejście od codzienności – żeby wrócić z głową lżejszą, a spojrzeniem wychodzącym poza kalendarz.
Jeśli szukasz miejsca na cichy oddech tuż przed zimą, te cztery wybrzeżne miejscowości Andaluzji naprawdę są tego warte. Może w tym roku to Ty sprawdzisz, jak wygląda koniec listopada tam, gdzie słońce wciąż pamięta o lecie?
Autor: Mariusz Dasiewicz