Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Jeden kontenerowiec, jedna nowa trasa i dziesiątki komentarzy na profilu X. Dla jednych to dowód, że Polska wpadła w „operację chińsko-rosyjską”. Dla innych – zwykły biznes, w którym zarabiają porty. Spór o kontenerowiec Istanbul Bridge pokazuje, jak łatwo zamieniamy fakty w emocje i jak trudno rozmawiać o handlu bez wielkich słów o zdradzie bądź triumfie.
W artykule
Nie ma to jak wpisy na X. Wchodzę dziś na ów portal, a tam awantura o kontenerowiec. Wpis Stanisława Żaryna, seria komentarzy, jedni biją na alarm o „operacji chińsko-rosyjskiej”, inni sprowadzają sprawę do prostego „handel jak handel, nie róbmy tragedii”. Typowa bańka, w której każdy wie lepiej, a fakty giną wśród emocji i ironii.
Dziwi mnie tylko jedno: nagle wszyscy na X odkrywają Północną Drogę Morską, o której w branżowych mediach mówi się od kilku lat. Dla ludzi z branży nie jest to żadna sensacja, a raczej kolejny etap testów i prób komercjalizacji tego szlaku żeglugowego.
Co ważne, samo kierownictwo Portu Gdańsk odnotowało ten rejs i pokazało go jako element nowego układu połączeń morskich. To nie jest tylko spór w social mediach – osoby pracujące w branży mają ten temat na radarze.
🔗 Czytaj więcej: Północna Droga Morska zyskuje na atrakcyjności dzięki zachodnim sankcjom
Ale zacznijmy od początku. Kontenerowiec Istanbul Bridge przepłynął Północną Drogą Morską (Northern Sea Route, NSR) z Chin do Europy. Zawinął także do portu w Gdańsku, dokładnie do terminala Baltic Hub/DCT Gdańsk. Do pierwszego europejskiego przystanku, Felixstowe, dotarł w około 20 dni. Dokładnie było to 20 dni i 22,5 godziny według trackingu, mimo dwudniowego opóźnienia pogodowego. Dla porównania klasyczna trasa przez Kanał Sueski zajmuje zwykle 40-50 dni. Po Felixstowe statek kontynuował rejs przez Rotterdam i Hamburg. Do Gdańska wszedł 19 października. Ten rejs zwrócił uwagę nie tylko osób z branży logistycznej, ale też analityków bezpieczeństwa. Z jednej strony to zwykłe połączenie handlowe. Z drugiej może być sygnałem, że Polska wchodzi w nowy, bardziej złożony układ handlowo-geopolityczny.
Czytam dalej komentarze i uśmiecham się pod nosem. Jedni triumfalnie piszą: „Gdańsk portem docelowym!”, inni poprawiają: „Nie, przecież były też Felixstowe i Hamburg”. I tu widać, jak drobiazg potrafi rozpalić dyskusję. Rzeczywiście, zasięg tej trasy robi wrażenie – operator, chińska Sea Legend Line, chwali się, że rejs z Ningbo-Zhoushan do Europy może trwać 18-26 dni, czyli niemal o połowę krócej niż tradycyjne 40-50 dni przez Kanał Sueski lub jak ktoś chce bezpieczniej – wokół Afryki. Polska, a konkretnie Gdańsk, znalazła się na orbicie takich nowych rozwiązań logistycznych. Ale żeby było jasne: Gdańsk nie był jedynym celem, a sama Północna Droga Morska choć krótsza od klasycznego szlaku, nie zawsze jest szybsza od kolei. Dodatkowo to wciąż trasa sezonowa, obwarowana rosyjskimi zgodami i kapryśna przez surowe, arktyczne warunki.
Tu rozchodzą się interpretacje. I żeby było ciekawiej – obok alarmujących głosów pojawiła się też narracja zupełnie odwrotna. Michał Chmielewski nazwał rejs Istanbul Bridge przełomowym wydarzeniem w historii transportu i symbolem nowego „Polarnego Jedwabnego Szlaku”. W jego ujęciu fakt, że statek wyładował większość towaru w Gdańsku, miałby być dowodem, że Polska znalazła się w centrum chińskiego zainteresowania. To perspektywa skrajnie odmienna od wizji zagrożenia: port nad Motławą jawi się tu nie jako ryzykowne ogniwo, ale jako historyczna szansa, którą powinniśmy wykorzystać dyplomatycznie i gospodarczo. Chmielewski wręcz sugeruje, że Gdańsk stał się symbolicznym „domknięciem” nowej, arktycznej nitki chińskiego szlaku do Europy.
I właśnie w tym miejscu widać, gdzie rodzi się prawdziwy spór. Jedni widzą w tym zwykły handel i okazję do dodatkowych przeładunków w Gdańsku, inni mówią o „strategicznym uzależnieniu” i „chińsko-rosyjskiej operacji”. Fakty są takie: ten rejs nie był przypadkiem, lecz elementem nowego połączenia nazwanego roboczo „China–Europe Arctic Express”. To oznacza, że możemy mieć do czynienia z trendem, a nie z jednorazową ciekawostką. I tu zaczyna się poważna rozmowa – bo Polska rzeczywiście zyskuje na każdym nowym połączeniu, rosną obroty portu i wpływy z podatków. Ale w tle pozostaje pytanie, które zbyt łatwo gubi się w skrajnych interpretacjach: trasa ta pozostaje pod kontrolą Federacji Rosyjskiej i jest częścią chińskiej strategii „Polar Silk Road”. Handel handlem, ale pytania o suwerenność operacyjną i bezpieczeństwo strategiczne nie znikają tylko dlatego, że dziś mówimy o kontenerach.
To właśnie tu przydaje się pamięć i umiejętność uczenia się na własnych błędach. Nord Stream miał być „tylko biznesem”, a okazał się narzędziem politycznej zależności, na którym Polska nie zarobiła ani złotówki. Prawica od samego początku powtarzała, że gazociąg uzależni Europę od Rosji i otworzy Moskwie drogę do agresji na Ukrainę. Wielu wzruszało ramionami, a dziś trudno zaprzeczyć, że to była raczej diagnoza niż fantazja. Dlatego nie wystarczy powtarzać, że Polska „została wciągnięta w operację chińsko-rosyjską” – to chwytliwe hasło, ale nie wyjaśnia złożoności sytuacji. Lepiej traktować to przejście kontenerowca jako sygnał i zastanowić się, w jakim stopniu chcemy być częścią tego układu, na jakich warunkach i z jakimi zabezpieczeniami. Globalna logistyka nie kończy się na transporcie – każda decyzja o szlaku, porcie czy partnerze to również decyzja geopolityczna.
🔗 Czytaj też: Północna Droga Morska: Rosyjski atut w geopolitycznej grze USA z Chinami
W realiach globalnej logistyki Polska nie powinna pozostać biernym obserwatorem. Powinniśmy dbać o to, by wpływy z podatków i miejsca pracy zostawały u nas, pilnować dostępu do danych i infrastruktury, a jednocześnie nie wypadać z europejskiego systemu wartości i bezpieczeństwa. Handel sam w sobie nie jest ani zagrożeniem, ani zbawieniem. To narzędzie. A jeśli nie my, to ktoś inny i tak na tym skorzysta – to jest prosta matematyka globalnego handlu.
Warto więc rozmawiać. Nie krzyczeć, nie straszyć bez podstaw, ale też nie udawać, że nic się nie dzieje. Bo jeśli debata kończy się w bańce X-owej, gdzie każdy tylko broni swojej narracji, łatwo przewidzieć, że prawdziwe decyzje – te o miliardach i o bezpieczeństwie – zapadną gdzieś indziej. I wcale niekoniecznie na naszą korzyść.
Dlatego najważniejsze, by trzymać się kilku prostych zasad i patrzeć na sprawę bez emocji. Najpierw trzeba oddzielić fakt od tezy – ustalić, co naprawdę wiemy, a dopiero potem wyciągać wnioski. Ryzyko należy mierzyć, a nie malować grubą kreską: rosyjska jurysdykcja nad NSR to fakt, ale nie oznacza przecież lodołamacza w każdym rejsie. Korzyści warto liczyć dokładnie – kto na nich naprawdę zarabia i ile z tego zostaje w Polsce. Szlaki i partnerów trzeba dywersyfikować, zamiast wpadać w histerię. A wreszcie: unikać łatwych etykiet. Bo porty nie są ani zdradą Zachodu, ani kolonią Chin, tylko narzędziem interesu państwa, które można wykorzystać dobrze lub źle.
🔗 Czytaj również: Przyszłość Rosji jako kluczowego gracza w międzynarodowym transporcie
Puenta jest prosta: Polska nie musi wybierać między portowym pragmatyzmem a geopolityczną czujnością. Potrzebujemy obu naraz. Jeśli już się spierać, to nie o memy i nagłówki, lecz o mechanizmy, które zdecydują o naszej pozycji w globalnym handlu. Północna Droga Morska nie jest ani cudem, ani zagrożeniem – to po prostu możliwość, którą trzeba wykorzystywać mądrze i na własnych warunkach.
Na koniec wypada podziękować samym X-owiczom. To dzięki ich zapałowi i sprzeczkom powstał materiał, do którego – jestem tego pewien – wrócę za kilka lat. Wtedy będzie można ocenić, czy rejs Istanbul Bridge zapoczątkował nową epokę w handlu, czy okazał się tylko sezonową ciekawostką. Dziś mamy jednak żywy dowód, że Polska potrafi się spierać o sprawy morza i portów. I dobrze, byle obok dyskusji w sieci pojawiła się chłodna analiza oraz decyzje zarządów portów i Ministerstwa Infrastruktury. Bez tego energia z wpisów na X zostanie w internecie i tyle.
Autor: Mariusz Dasiewicz

W listopadzie na wodach wokół Damoy Point doszło do rzadkiego wydarzenia. Dwa polarne statki wycieczkowe należące do armatora Quark Expeditions – World Explorer i Ultramarine – prowadzące sezonowe wyprawy turystyczne w rejon Antarktydy, przecięły swoje trasy u wybrzeży Półwyspu Antarktycznego.
W artykule
Obie jednostki prowadzą wyprawy rozpoczynające się i kończące w Ushuaia. World Explorer – który po tym sezonie kończy służbę w barwach Quark Expeditions – realizował program „Antarctic Explorer”. Trasa obejmuje przejście przez Cieśninę Drake’a oraz żeglugę w rejonie Lemaire Channel, wyspy Anvers, Archipelagu Szetlandów Południowych i na wodach wzdłuż Półwyspu Antarktycznego. To jeden z klasycznych kierunków urystyki polarnej, który za każdym razem wymusza dostosowanie rejsu do surowych warunków pogodowych.
Na podobnym kursie operował Ultramarine, który w listopadzie prowadził dłuższą, 18-dniową wyprawę „Snow Hill to the Peninsula”. Jej wyróżnikiem jest wejście na akwen Morza Weddella oraz odwiedzenie Snow Hill Island – miejsca znanego z jednej z największych kolonii pingwinów cesarskich. Dla wielu pasażerów to punkt kulminacyjny całej podróży.
Wybrzeża w zachodniej części Półwyspu Antarktycznego należą do najbardziej obleganych przez wycieczkowce polarne, mimo że to jeden z regionów o najbardziej kapryśnych warunkach. Właśnie dlatego spotkanie dwóch statków tej samej linii w jednym punkcie wcale nie jest regułą. Zmienia się wiatr, zmienia się lód, zmienia się plan dnia – i każde takie przecięcie kursów nosi w sobie pewien element przypadkowości, znany dobrze wszystkim, którzy choć raz żeglowali w rejonach polarnych.
Wpisy Quark Expeditions w mediach społecznościowych, szczególnie na platformie X, dobrze pokazują, czym stała się współczesna turystyka polarna. Nie jest to surowa, pionierska wyprawa badawcza, lecz starannie zaplanowany rejs, w którym każdy dzień ma swój program i zestaw atrakcji. Pasażerowie mogą liczyć na lądowania śmigłowcem startującym z pokładu Ultramarine na lodowcu, spływy kajakowe między drobnymi krami lodowymi, trekkingi po zlodzonych grzbietach oraz możliwość nocowania w śpiworze na śniegu pod gołym niebem. Do tego dochodzą bliskie spotkania z pingwinami i szeroko promowane sesje fotograficzne w miejscach, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu oglądali wyłącznie polarnicy, badacze oraz załogi statków rządowych.
Całość jest opakowana w narrację „odkrywania nieznanego”, choć w praktyce mamy do czynienia z komercyjnym doświadczeniem premium, realizowanym pod stałą opieką przewodników i załóg odpowiedzialnych za bezpieczeństwo uczestników. To turystyka ekstremalna, pozbawiona jednak dawnego elementu nieprzewidywalności, który kiedyś stanowił fundament polarnej eksploracji. Współczesny podróżnik dostaje namiastkę wyprawy – spektakularną, emocjonującą, wygodną – a jednocześnie w pełni kontrolowaną, prowadzoną w tempie i zakresie wyznaczanym przez Quark Expeditions.
Quark Expeditions utrzymuje obecność w Antarktyce do połowy marca. W tym sezonie, obok World Explorer i Ultramarine, operuje także polarny statek wycieczkowy Ocean Explorer, mogący zabrać na pokład około 140 pasażerów. Jednostka weszła do floty Quarka w 2024 roku i realizuje swój drugi sezon na południu.
W drugiej połowie 2026 roku do floty Quark Expeditions dołączy World Voyager, który przejmie rolę kończącego pracę World Explorer. Nowy statek, pływający obecnie dla Atlas Ocean Voyages, będzie czarterowany przez Quarka na czas kolejnych sezonów antarktycznych. Sam World Explorer, sprzedany w 2024 roku Windstar Cruises, po przebudowie trafi do segmentu rejsów luksusowych. To kolejny dowód na to, jak szybko zmienia się rynek wycieczkowców polarnych i jak intensywnie armatorzy odświeżają swoje oferty.
Spotkanie dwóch statków Quarka to niewielki epizod, lecz dobrze pokazuje, jak zmienia się turystyka polarna. Armatorzy wprowadzają nowe jednostki nie tylko po to, by bezpiecznie prowadzić rejsy wśród lodu, lecz także po to, by zaoferować pasażerom coraz bardziej zróżnicowane przeżycia – od krótkich wypadów na ląd po aktywności, które jeszcze niedawno pozostawały domeną polarników. Dzisiejszy wycieczkowiec polarny ma zapewnić komfort, kontakt z dziką naturą oraz możliwość zobaczenia Antarktydy z bliska, w sposób możliwie intensywny, a jednocześnie kontrolowany.