Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

W nocy z 9 na 10 września doszło do bezprecedensowej serii naruszeń polskiej przestrzeni powietrznej przez bezzałogowce biorące udział w rosyjskim zmasowanym ataku na Ukrainę. Premier potwierdził łącznie 19 naruszeń, wskazując, że spora część obiektów nadleciała bezpośrednio z kierunku białoruskiego. Poinformowano o zestrzeleniu trzech obiektów oraz uruchomiono konsultacje sojusznicze.
W artykule
Co zastanawiające, na portalu X pojawił się wpis Żandarmerii Wojskowej, w którym poinformowano: „Żołnierze z Placówki Żandarmerii Wojskowej w Zamościu wraz z policjantami z KPP w Tomaszowie Lubelskim, zabezpieczyli miejsce odnalezienia drona w Majdanie-Sielcu. Z wstępnych ustaleń wynika, że jest to nieuzbrojony dron przemytniczy.”Komunikat po pewnym czasie zniknął z profilu formacji, pozostawiając więcej pytań niż odpowiedzi.
To jednak już przeszłość. Poniższy tekst nie jest przejawem rozsiewania paniki, lecz próbą chłodnej i pragmatycznej analizy wydarzeń, które pokazują, jak kruche jest nasze poczucie bezpieczeństwa w obliczu narastającego zagrożeń systemów bezzałogowych.
Operacja obrony miała charakter sojuszniczy. W rejonie działań dyżurował polski Saab 340 AEW, odpowiadający za wczesne wykrywanie nisko lecących obiektów. Do przechwycenia naruszycieli poderwano polskie F-16 oraz holenderskie F-35, które pełnią dyżur bojowy na terytorium Polski. Wskazuje się również na udział niemieckich baterii Patriot, a także obecność sojuszniczego tankowca A330 MRTT i włoskiego samolotu wczesnego ostrzegania. Szczegóły dotyczące tego, które siły zneutralizowały konkretne cele, nie zostały ujawnione, wiadomo jednak, że unieszkodliwiono trzy obiekty.
Tymczasem Mińsk poinformował, iż miał przekazywać stronie polskiej i litewskiej dane o zbliżających się do granic dronach. Dowództwo Operacyjne nie potwierdziło tych doniesień, dlatego należy je traktować wyłącznie jako deklarację strony białoruskiej.
W ostatnich tygodniach przygotowałem szczegółową symulację scenariusza naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez drona typu Geran. Wyniki były jednoznaczne – przy obecnym układzie sensorów obiekt zostaje wykryty dopiero w końcowej fazie lotu. Dzisiejsze wydarzenia niemal dokładnie potwierdziły te przewidywania.
W ramach symulacji odtworzyłem pełną sekwencję działań: od pierwszych informacji o zbliżających się środkach OWA, poprzez wejście posterunków w stan podwyższonej gotowości, start Saaba 340 AEW i jego pracę w rejonie przygranicznym, aż po pierwszy kontakt radiolokacyjny z nisko lecącym celem. Następnie – naprowadzenie pary dyżurnej F-16 na wektor przechwycenia i wreszcie zestrzelenie po osiągnięciu bezpiecznej sytuacji strzeleckiej.
Całość unaocznia ograniczenia naziemnych radarów, dla których nisko lecący cel często pozostaje niewidoczny, oraz kluczową rolę samolotu wczesnego ostrzegania, który „podnosi” obraz sytuacyjny ponad przeszkody terenowe i krzywiznę Ziemi. Dzisiejszy incydent odtworzył ten schemat niemal jeden do jednego.
Wnioski z tej nocy są jasne. Pojedyncze, nawet skuteczne elementy nie tworzą jeszcze systemu obrony. Bez spójnej architektury rozpoznania Polska będzie reagować z opóźnieniem, zamiast uprzedzać zagrożenie. Kluczowe staje się więc utrzymanie stałego dozoru nad najbardziej wrażliwymi sektorami – zarówno na kierunku królewieckim, jak i nad Bałtykiem, gdzie skupiona jest strategiczna infrastruktura energetyczna państwa.
Dzisiejsze wydarzenia dobitnie potwierdziły, że Polska potrzebuje nie tylko reakcji doraźnych, lecz przede wszystkim spójnego i wielowarstwowego systemu dozoru radiolokacyjnego. Kluczowe jest połączenie stałego nadzoru z możliwością szybkiej reakcji. W tym kontekście na szczególną uwagę zasługuje program „Barbara”, który może stać się jednym z fundamentów takiej architektury.
Program „Barbara” zakłada wykorzystanie aerostatów JLENS jako stałych wartowników polskiego nieba i morza. Symulacje wykazały, że radar wyniesiony na wysokość około 1500 metrów potrafi wykryć obiekt poruszający się zaledwie 5 metrów nad powierzchnią morza z odległości nawet 175 kilometrów. Tak szeroki horyzont radiolokacyjny pozwala na ciągły nadzór nad planowaną infrastrukturą energetyczną w polskiej Wyłącznej Strefie Ekonomicznej oraz nad rejonem Zatoki Gdańskiej.
Aerostat pozostaje w gotowości nieprzerwanie przez 30 dni. Odpowiednio zaplanowana rotacja gwarantuje ciągłość obserwacji, a jego przebazowanie w trybie transportowym trwa zaledwie kilka dni. Przy pułapie 1500 metrów uzyskuje się optymalny kompromis między zasięgiem a odpornością na warunki atmosferyczne, bez kosztownej i skomplikowanej logistyki charakterystycznej dla klasycznych statków powietrznych.
Największą przewagą JLENS jest jednak zdolność do działania w sieci. Dzięki łączom Link-16 i Link-22 dane z aerostatów mogą natychmiast zasilać krajowy oraz sojuszniczy obraz operacyjny. Amerykańskie testy dowiodły, że system współpracuje z zestawami Patriot, wspiera okręty uzbrojone w pociski SM-6, a nawet przekazuje dane do samolotów uzbrojonych w pociski powietrze–powietrze. W polskich realiach oznacza to nie tylko wcześniejsze ostrzeganie, lecz także realne wsparcie procesu wskazywania celów.
Wniosek nasuwa się sam: obecne zamówienie na aerostaty w ramach „Barbary” jest zbyt skromne. Szczególnie brakuje stałego punktu dozoru dla północnej flanki Bałtyku, w kierunku Królewca. Dopiero rozmieszczenie kilku kopuł radiolokacyjnych pozwoli zamknąć luki, które tej nocy po raz kolejny wyszły na jaw.
Saab 340 AEW dobrze spełnia rolę pomostową, lecz nie może być traktowany jako rozwiązanie docelowe. Polska potrzebuje pełnowartościowych samolotów wczesnego ostrzegania i dowodzenia, interoperacyjnych z systemami NATO, w liczbie co najmniej czterech maszyn – tylko wtedy dyżury i rotacja zapewnią odporność na długotrwałe kryzysy. Równolegle należy wypełnić luki w krajowym pokryciu radiolokacyjnym siecią mobilnych radarów polowych, które – jak pokazały doświadczenia ukraińskie – skutecznie zamykają trasy nisko lecących dronów i pocisków manewrujących. Dopiero połączenie aerostatów JLENS, docelowych AWACS i rozproszonej sieci radarów polowych stworzy spójną, warstwową architekturę rozpoznania. Dzisiejszy incydent udowodnił, że reagować potrafimy, lecz przewaga wynika wyłącznie ze stałej świadomości sytuacyjnej, a tę buduje się systemem, nie katalogiem zakupów.
Dzisiejsza noc pokazała coś jeszcze – po raz pierwszy od początku pełnoskalowej wojny w Ukrainie decyzje o obronie polskiej przestrzeni powietrznej zapadły błyskawicznie i zostały wykonane bez oglądania się na ryzyko polityczne. Zestrzelenie rosyjskich dronów nad terytorium RP to sygnał, że Polska i NATO przekroczyły barierę psychologiczną, przechodząc z reakcji biernej do aktywnej obrony. To krok milowy – od tej chwili przeciwnik musi się liczyć z tym, że każda kolejna próba naruszenia granicy może zakończyć się natychmiastową neutralizacją. Co istotne, wydarzenia tej nocy pokazują również, że mimo wewnętrznych sporów politycznych państwo potrafi skutecznie działać w obliczu zagrożeń dotykających bezpieczeństwa całego narodu.

11 listopada grupa uderzeniowa z lotniskowcem USS Gerald R. Ford (CVN-78) weszła w rejon odpowiedzialności USSOUTHCOM na Karaibach. Oficjalnie to wsparcie działań przeciw przemytowi narkotyków, w praktyce czytelny sygnał dla Caracas w czasie narastającego napięcia na linii USA–Wenezuela. To pierwsza tak duża demonstracja siły US Navy w tym rejonie od wielu lat i wyraźne ostrzeżenie, że Waszyngton nie zamierza oddać kontroli nad swoim południowym przedpolem.
W artykule
To największe od lat wzmocnienie obecności US Navy w Karaibach – ruch czytelny jako presja na Caracas, równolegle z operacjami antynarkotykowymi. Połączenie tych dwóch wątków ma prosty przekaz: Waszyngton kontroluje południowe przedpole i jest gotów szybko eskalować, jeśli Maduro podniesie stawkę.
Na wody karaibskie wszedł nie tylko lotniskowiec, ale cały pływający zespół uderzeniowy. USS Gerald R. Ford to pierwsza jednostka nowej generacji amerykańskich lotniskowców o napędzie jądrowym. Posiada pełne skrzydło lotnicze, kompleksową obronę przeciwlotniczą oraz rozbudowane systemy rozpoznania. Wraz z towarzyszącymi mu niszczycielami i okrętami wsparcia tworzy samowystarczalny organizm, zdolny prowadzić działania przez wiele tygodni bez zawijania do portu.
🔗 Czytaj więcej: Lotniskowiec USS Gerald R. Ford na wodach Morza Północnego
Kiedy taki zespół pojawia się w danym akwenie, zmienia się dynamika całego regionu. Znikają z radarów małe jednostki o wątpliwym statusie, a statki handlowe zaczynają ściślej trzymać się korytarzy morskich. Dla marynarzy z państw regionu to jasny sygnał: ktoś teraz przejął kontrolę nad tymi wodami.
Pentagon w swoich komunikatach podkreśla, że obecność lotniskowca ma wspierać działania przeciwko organizacjom przestępczym w rejonie Karaibów. To obszar, przez który od dekad biegną morskie szlaki przemytu narkotyków i broni.
Lotniskowiec typu Ford nie ściga motorówek z kontrabandą. Jego zadanie to rozpoznanie, stała obecność w powietrzu i wsparcie tych, którzy pilnują porządku z bliska. Sam fakt pojawienia się w tym rejonie mówi więcej niż oficjalne komunikaty: Waszyngton przypomina, że południowe przedpole ma pod kontrolą. Gdy na horyzoncie widać USS Gerald R. Ford, nikt w regionie nie ma wątpliwości, kto rozdaje karty na morzu. To również czytelny sygnał dla Caracas – napięcie nie słabnie, a obecność amerykańskiego lotniskowca wyraźnie zwiększa presję na wenezuelski reżim.
Grupa uderzeniowa z lotniskowcem USS Gerald R. Ford na czele to nie demonstracja, lecz pełnowartościowa formacja bojowa. Na pokładzie amerykańskiego lotniskowca stacjonuje ponad siedemdziesiąt maszyn – od myśliwców F/A-18 Super Hornet, przez samoloty wczesnego ostrzegania E-2D Hawkeye, aż po śmigłowce wielozadaniowe MH-60R. To one tworzą pierwszą linię rozpoznania i rażenia, pozwalając Amerykanom działać setki kilometrów od własnych wybrzeży. Sam lotniskowiec dysponuje również własnymi środkami obrony – wyrzutniami pocisków rakietowych krótkiego zasięgu i systemami artyleryjskimi do zwalczania celów nawodnych oraz nisko lecących pocisków manewrujących.
W skład zespołu wchodzą niszczyciele typu Arleigh Burke: USS Bainbridge (DDG-96), USS Mahan (DDG-72) oraz USS Winston S. Churchill (DDG-81), pełniący rolę okrętu dowodzenia obroną powietrzną. Każdy z nich ma system Aegis i wyrzutnie VLS, a także zdolność użycia pocisków manewrujących Tomahawk, zapewniając parasol OPL i silne możliwości uderzeniowe z morza.
W razie konfliktu taki zespół jest w stanie przeprowadzić zmasowane uderzenie z morza w głąb terytorium przeciwnika. Zasięg operacyjny Tomahawków pozwala na rażenie celów oddalonych o ponad tysiąc kilometrów – a to oznacza, że nawet bez przekraczania granic wód terytorialnych Amerykanie mogliby sparaliżować kluczowe obiekty wojskowe i infrastrukturalne wenezuelskiego wybrzeża. Uderzenie poprzedziłoby rozpoznanie prowadzone przez samoloty pokładowe i drony zwiadowcze, wspierane przez śmigłowce ZOP tropiące okręty podwodne.
🔗 Czytaj też: USS Gerald R. Ford z wizytą we Włoszech
W praktyce oznacza to, że cała grupa działa jak jeden, samowystarczalny organizm: lotnictwo przejmuje kontrolę nad przestrzenią powietrzną, krążowniki i niszczyciele tworzą tarczę obronną, a okręty zaopatrzeniowe dostarczają paliwo i amunicję. W ciągu kilku godzin taka formacja jest zdolna prowadzić równoczesne operacje w powietrzu, na morzu i przeciwko celom lądowym. Dlatego wejście USS Gerald R. Ford na wody Karaibów nie można traktować jako rutynowej rotacji floty. To demonstracja siły i gotowości, która – nawet bez wystrzału – działa jak uderzenie precyzyjnie wymierzone w polityczne centrum Caracas.
W nadchodzących tygodniach okaże się, czy obecność lotniskowca USS Gerald R. Ford i jego eskorty na Karaibach to jedynie presja polityczna, czy zapowiedź działań o szerszym wymiarze. Dla Pentagonu to test skuteczności globalnej projekcji siły. Dla Wenezueli – moment prawdy, jak daleko może się posunąć w konfrontacji z USA. Dlatego, mimo deklaracji US Navy o „polowaniu na przemytników”, niewielu wierzy, że to jedyny cel. Skala i timing wskazują, że kluczowy jest sygnał strategiczny pod adresem Caracas. A dla obserwatorów z naszej części świata to przypomnienie, że w polityce morskiej nie ma pustych gestów. Każdy ruch floty wojennej to komunikat – czasem głośniejszy niż jakiekolwiek oświadczenie dyplomatyczne.