Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Kontrola NIK dotycząca projektów realizowanych przez Fundusz Rozwoju Spółek (FRS) z udziałem Stoczni Gryfia i Wulkan rzuca nowe światło na skutki opóźnień i wzrost kosztów związanych z kontraktem na budowę doku. Czy pandemia COVID-19, niestabilność na rynkach surowców i czynniki geopolityczne miały wpływ na realizację projektu? W analizie sporządzonej przez NIK przyglądamy się wynikom kontroli oraz obecnemu stanowi finansowemu spółek stoczniowych.
Stocznie „państwowe” borykają się z brakiem stabilnego finansowania, niedoborem skutecznej strategii dla przemysłu stoczniowego i kiepską kondycją finansową, co podkreśla nieefektywność nadzoru ze strony Skarbu Państwa. W okresie kontrolnym (2019-2021), dwie spółki były nierentowne, a jedna odnotowywała straty netto od 2020 r.
Pomimo zysku netto jednej ze stoczni w 2021 r., nie wynikało to z jej zdolności produkcyjnych, ale było rezultatem sprzedaży majątku. Skumulowane straty stoczni skonsolidowanych w sprawozdaniach finansowych grup kapitałowych podległych Skarbu Państwa rosną z roku na rok, na koniec 2021 r. osiągając (-)1,2 mld złotych.
Branża produkcji i remontów statków, która przez ostatnie lata zapewniała bezpośrednie zatrudnienie ok. 37 tys. osób, jest niezmiernie ważna dla lokalnego rynku pracy, biorąc pod uwagę, że każdy stoczniowiec generuje od pięciu do siedmiu dodatkowych miejsc pracy.
W latach 2015-2020, podmioty zależne od Skarbu Państwa generowały średnio około 8% całości przychodów przemysłu stoczniowego w Polsce. Od 2018 r., ten udział systematycznie maleje, przekazując pole firmom prywatnym lub dominowanym przez kapitał prywatny.
Najwyższy organ kontroli państwa (NIK) przeprowadził kontrolę w trzech spółkach z udziałem Skarbu Państwa, które posiadają podmioty stoczniowe w swoim portfelu, oraz w trzech podmiotach uprawnionych do wykonywania praw z akcji należących do Skarbu Państwa w tych spółkach. Celem kontroli NIK było sprawdzenie, czy nadzór nad spółkami stoczniowymi był prawidłowy i skuteczny.
Choć kandydaci na członków rad nadzorczych stoczni spełniali formalne wymogi, 94,3% z nich nie miało doświadczenia w branży stoczniowej. Wysokość wynagrodzeń członków organów nadzorczych i zarządzających nie przekraczała limitów ustawowych. Jednakże, wypłata zmiennej części wynagrodzenia zarządom stoczni była uzależniona od realizacji wyznaczonych celów, które w dwóch przypadkach nie zostały osiągnięte.
W kontrolowanych podmiotach polityka właścicielska była realizowana zgodnie z dokumentem Zasady nadzoru właścicielskiego nad spółkami z udziałem Skarbu Państwa oraz wymogami ustawy Kodeks spółek handlowych. Funkcjonowały tam komórki odpowiedzialne za nadzór właścicielski, które wypełniały swoje obowiązki prawidłowo. Mimo to, widoczne są wyraźne obszary do poprawy dla państwowych spółek stoczniowych.
Odłożona rentowność stoczni dzięki sprzedaży majątku
Sytuacja finansowo-ekonomiczna grup kapitałowych kontrolowanych przez Skarb Państwa jest w dużej mierze kształtowana przez wyniki czterech spółek stoczniowych. Trzy z nich, w tym Grupa Przemysłowa Baltic Sp. z o.o., PGZ Stocznia Wojenna Sp. z o.o., oraz Stocznia Szczecińska Wulkan Sp. z o.o. odnotowały straty netto w okresie kontrolnym. Zyski natomiast przynosiła jedynie Morska Stocznia Remontowa Gryfia SA.
Pomimo to, wartościowe jest uwypuklenie, że pozytywne wyniki Gryfii nie były efektem działalności produkcyjnej, a wynikały z wpływów uzyskanych ze sprzedaży majątku. Z tego samego powodu Stocznia Wojenna odnotowała stratę netto na poziomie (-)20,4 mln zł.
W Stoczni Wojennej oraz Gryfii, z powodu problemów z utrzymaniem płynności finansowej, konieczne było opracowanie i wdrożenie programów naprawczych. Kontrola Najwyższego organu kontroli państwa (NIK) pokazała, że realizacja planów naprawczych nie przyczyniła się do poprawy sytuacji finansowej MSR Gryfia SA.
Ostatnie lata nie były łaskawe dla stoczni podległych Skarbu Państwa, co dobrze obrazuje wysokość skumulowanych strat. Na koniec 2021 roku osiągnęły one w jednej z grup kapitałowych poziom niemal (-)0,1 mld zł, a w innej przekroczyły (-)1,1 mld zł.
Czy inwestycje w projekty stoczniowe mogą ocalić przemysł?
Mimo iż przemysł stoczniowy jest uznawany za kluczowy dla rozwoju gospodarki, podmioty uprawnione do wykonywania praw z akcji należących do Skarbu Państwa nie sformułowały konkretnych zadań dla nadzorowanych spółek. Nie opracowano również strategii dla przemysłu stoczniowego, która mogłaby umożliwić budowę trwałej rentowności stoczni. Nie spełniła takiej roli również Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju do roku 2020 (z perspektywą do 2030 r.).
Kontrola NIK pokazuje, że ratunkiem dla stoczni okazują się inwestycje w projekty, które angażują pośrednio znaczne środki Skarbu Państwa. Tak jest w przypadku projektu „Baltic” w Agencji Rozwoju Przemysłu (ARP) oraz projektu „Zwiększenie zdolności produkcyjnych i remontowych Polskiej Grupy Zbrojeniowej SA oraz spółek zależnych” w PGZ. Obie inwestycje mają na celu utrzymanie i rozwój potencjału przemysłu stoczniowego, co ma z kolei pozytywnie wpłynąć na wyniki finansowe kontrolowanych spółek.
Fundusz Rozwoju Spółek (FRS) i Projekty Stoczni Gryfia i Wulkan: Skutki Opóźnień i Wzrostu Kosztów
Fundusz Rozwoju Spółek (FRS) stawił czoła wyzwaniom związanym z budową doku nr 8, kontraktem zawartym ze Stocznią Gryfia (jako Korzystającym) oraz Stocznią Wulkan (jako Wykonawcą). Zgodnie z porozumieniem zawartym przez FRS, budowa doku i modernizacja związanej z nim infrastruktury, które miały być wykonane przez Stocznię Gryfia, powinny zakończyć się nie później niż do końca III kwartału 2024 r. Zaskakująco, koszty netto tego projektu okazały się być o 150% wyższe od pierwotnych założeń.
FRS zidentyfikował kilka kluczowych czynników, które przyczyniły się do opóźnienia realizacji kontraktu i wzrostu kosztów. Są to: pandemia COVID-19, nieprzewidywalne zmiany na rynku surowców, towarów i usług niezbędnych do wykonania kontraktu, wojna w bezpośrednim sąsiedztwie Polski oraz nieodpowiednie wykonanie dokumentacji projektowo-konstrukcyjnej przez projektanta doku.
Kwestia wpływu tych czynników na projekt stoczniowy oraz odpowiedzialność Stoczni Wulkan jako wykonawcy doku były poddane kontroli przez Inżyniera Kontraktu. Wskazał on na konieczność renegocjacji umowy oraz wyjaśnienia odpowiedzialności strony wykonawczej.
FRS nie podjął żadnych działań wobec Stoczni Wulkan, pomimo ewentualnego ryzyka naliczenia kar umownych przez zamawiającego oraz innych konsekwencji wynikających z postanowień umownych, co mogłoby mieć miejsce w przypadku podmiotów niepowiązanych kapitałowo. Wynika to z ustaleń Najwyższego organu kontroli państwa (NIK).
Dodatkowo, NIK zwrócił uwagę na wpływ opóźnień w realizacji kontraktu na kondycję finansową Stoczni Wulkan. Spółka, która na koniec 2019 r. generowała zyski netto, na koniec 2021 r. odnotowała straty. Szacunkowa strata na kontrakcie została uwzględniona w wyniku finansowym spółki za 2021 rok.
Plan Modernizacji Stoczni Gryfia na lata 2020-2030 zakładał, że przychody z remontów przeprowadzanych na nowym doku miały być osiągane już w 2022 r. i miały stanowić główny czynnik poprawy sytuacji finansowej spółki. NIK zwraca jednak uwagę na ryzyko nieosiągnięcia celów tego projektu ze względu na złą kondycję finansową spółek stoczniowych.
Kontrola NIK dotyczy konieczności opracowania rządowej strategii dla przemysłu stoczniowego oraz zwiększonego nadzoru nad projektami realizowanymi przez stocznie, zwłaszcza w kontekście utrzymujących się niekorzystnych wyników finansowych tych spółek i znacznej wysokości środków finansowych zaangażowanych w realizację tych przedsięwzięć.
Zadbajmy o przyszłość przemysłu stoczniowego w Polsce, pilnując terminów realizacji kontraktów i monitorując koszty projektów. Bez odpowiedniego zarządzania i kontroli, przyszłość tej kluczowej dla gospodarki branży może być zagrożona.
Źródło: Najwyższa Izba Kontroli


Gdy w polskich portach, zakładach stoczniowych oraz fabrykach po prawie trzech miesiącach jesiennej harówki większość zdążyła już zapomnieć, jak pachnie ciepłe powietrze nad morzem, tydzień nad andaluzyjskie „Wybrzeże Światła” Costa de la Luz staje się nie kaprysem, lecz sensowną inwestycją przed grudniowym maratonem.
W artykule
Costa de la Luz to kawałek Atlantyku, który uparcie udaje późne lato, kiedy u nas listopad dawno zaciągnął niebo szarą płachtą. Między Kadyksem a Huelvą ciągną się szerokie, jasne plaże, za plecami białe miasteczka, przed oczami horyzont aż po Portugalię. W dzień termometry pokazują w okolicach 19–21°C, woda ma mniej więcej tyle, ile Bałtyk w lipcu, a słońce potrafi świecić po kilka godzin dziennie, jakby nikt mu nie powiedział, że sezon już się skończył.
Tymczasem w naszym kraju od niemal trzech miesięcy trwa zupełnie inny świat. Suwnice chodzą od świtu, w dokach nie ma dnia bez spawania, a kolejne palenie blach czeka już w grafiku. Na terminalach zmiana goni zmianę, offshore chce wszystko „na wczoraj”, a marynarka trzyma swoje harmonogramy. Podobnie wygląda to na lądzie. W hutach piece idą pełną mocą, w zakładach produkcyjnych kolejne zlecenia wjeżdżają jedno za drugim, a na budowach trwa gonitwa przed zimą.
Po wakacjach zostały pojedyncze zdjęcia w telefonie i rachunek za lody w nadmorskim barze. Większość z nas dawno weszła w tryb: „roboty jest tyle, że nawet nie ma kiedy zatęsknić za plażą”.
Czytaj więcej: Październik nad morzem: 5 spokojnych miejsc na krótki wypad
A jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi ta myśl, która wraca właśnie teraz. Dzień zrobił się tak krótki, że wychodzimy z domu po ciemku i wracamy o zmroku, jakby ktoś wyłączył światło na całą dobę.
W dodatku przyszły pierwsze przymrozki — przez ostatnie dwie noce temperatura w wielu miejscach naszego kraju spadała poniżej zera, trawa skrzypi pod butami, a w powietrzu czuć już zapowiedź zimy. Grudzień wisi w kalendarzu jak „ciężka, zimna” chmura.
I wtedy pojawia się ta myśl: może warto na chwilę wyskoczyć tam, gdzie pod koniec listopada Atlantyk wciąż pachnie ciepłym powietrzem.
Zamiast kolejnego weekendu spędzonego między pracą a obowiązkami – kilka dni na Costa de la Luz. Rano krótki spacer w cienkim t-shircie. W południe kawa pod palmą. Wieczorem kolacja przy szumie fal, a nie przy jednostajnym hałasie sprężarek czy wentylatorów.
To mały reset dla tych, którzy część lata i prawie całą jesień przepracowali na pełnych obrotach. Wychodzili z domu o ciemku, wracali po zmroku i nawet nie mieli kiedy naprawdę złapać oddechu.
Bo jeśli jest w roku moment, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda ciepłe słońce odbijające się na wodzie, a nie na stalowej burcie – to właśnie teraz. Szukając w sieci miejsc, gdzie listopad wciąż pachnie latem, trafiłem na cztery miejsca na południowym wybrzeżu Hiszpanii – Costa de la Luz, którymi chcę się z Tobą podzielić i na które chcę Cię po prostu zaprosić. Zapraszam
Pierwszym miejscem, które staje przed oczami, jest Kadyks. Na mapie wygląda jak okręt zacumowany na końcu lądu – kawałek miasta wysunięty w Atlantyk tak daleko, jak tylko się da. Stare miasto siedzi na wąskim półwyspie, z trzech stron otulonym wodą. Z jednej strony masz szeroką, miejską Playa de la Victoria, z drugiej zaś bardziej kameralną La Caletę – plażę, która w filmach potrafi udawać Hawanę.

To miasto jest jak stworzone dla ludzi, którzy całe życie kręcą się wokół portów. Idziesz promenadą, mijasz stocznię, wstępujesz na chwilę na targ rybny, gdzie lód chrzęści pod nożami sprzedawców, a zapach morza jest mocniejszy niż w jakimkolwiek porcie kontenerowym. Wieczorem siadasz w barze na tortillitas de camarones – cienkie, chrupiące placki z małymi krewetkami, coś między przekąską a rytuałem. Do tego kieliszek chłodnego wina, szum rozmów i gdzieś w tle Atlantyk, który przypomina, po co tu właściwie przyjechałeś.
Drugim miejscem, które w tej opowieści pojawia się od razu po Kadyksie, jest Conil de la Frontera. Conil to klasyczne andaluzyjskie miasteczko: białe domy, wąskie uliczki i długi pas piasku, który zaczyna się właściwie tuż za ostatnią zabudową. Latem bywa tu tłoczno, ale poza sezonem zostaje to, czego najbardziej brakuje ludziom przyzwyczajonym do hałasu suwnic i młotów pneumatycznych: cisza, równy szum fal i zapach smażonej ryby unoszący się znad małych barów przy plaży.
Czytaj więcej: Październik w Gdańsku. Mekka przemysłu stoczniowego i jesiennego spokoju
Te miejscowi żyją z morza – w kartach dań króluje świeży tuńczyk, kalmary, dorady, wszystko proste, bez zadęcia, jakby wrzucone na patelnię prosto z porannego połowu. To dobre miejsce na swój własny rytm dnia: rano spacer albo kąpiel na pustej plaży, w południe ryba z widokiem na wodę, a po południu kilka akapitów napisanych przy otwartym oknie, kiedy Atlantyk zagląda do środka razem z wiatrem.
Jeśli dwa pierwsze miejsca wydają Ci się zbyt spokojne, trzecim, które wpadło mi w oko podczas internetowych poszukiwań, jest Tarifa. Tam, gdzie Atlantyk spotyka się z Morzem Śródziemnym, leży miasteczko, które żyje z wiatru. Tu przyjeżdżają kitesurferzy i windsurferzy z całej Europy, bo statystyki są bezlitosne: wieje prawie zawsze. Szeroka plaża ciągnie się kilometrami, w tle rysują się góry, a po drugiej stronie cieśniny migocze w nocy światło Afryki.
To miejsce trochę bardziej dzikie, mniej „hotelowe”, bardziej na ludzi, którzy lubią żywioł, a nie równo przystrzyżone trawniki przy basenie. Idealne, jeśli naprawdę chcesz się odciąć od stoczniowej rutyny i przypomnieć sobie, jak wygląda morze w wersji nieobudowanej nabrzeżem: fala, piasek, wiatr, szum linek od latawców nad głową. Tu trudno udawać, że morze jest tylko „tłem do pracy” – ono gra pierwszą rolę.
A na koniec – wybór, który szczególnie przyciągnął moją uwagę podczas szukania tych miejsc: El Puerto de Santa María. Jeśli brakuje Ci portowej infrastruktury, ale marzysz o niej w wakacyjnej wersji, to bardzo dobry kierunek. Miasto ma kilka plaż ciągnących się wzdłuż zatoki, a do tego marinę Puerto Sherry – z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu. To trochę inny świat niż surowe przemysłowe porty: te same maszty i liny, ale zamiast dźwigów – palmy, zamiast hałasu doków – rozmowy przy stolikach. Dla kogoś z branży to ciekawa perspektywa: zobaczyć, jak wygląda „miękkie” oblicze portu, zorientowanego na turystykę i rekreację, a nie tylko przeładunek.
Czytaj więcej: Spokojna, szeroka i nadmorska. Wioska Sianożęty, która nie udaje kurortu
El Puerto de Santa María to port, który po godzinach zdejmuje roboczy kombinezon i zakłada lnianą koszulę. Z jednej strony masz Puerto Sherry – marinę z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu, gdzie zamiast stukotu dźwigów słychać rozmowy i szkło stukające o blat. Kilka kroków dalej stoi kamienny Castillo de San Marcos, twierdza pamiętająca czasy, gdy wino i przyprawy wyjeżdżały stąd żaglowcami w świat. Do tego bodegi sherry, w których między rzędami beczek czujesz, że handel morski ma tu dłuższą historię niż niejedna stocznia. Idealne miejsce na dzień, w którym chcesz mieć i morze, i port, ale w wersji zdecydowanie bardziej wakacyjnej niż przemysłowej.
To wszystko działa dlatego, że klimat naprawdę pozwala uciec od polskiego, pochmurnego listopada. W połowie miesiąca temperatury w dzień trzymają 18–22°C, nocą spadają do 10–14°C. Atlantyk ma około 18-19°C, zdarzają się dni, gdy dobija do 20°C – czyli tyle, ile Bałtyk potrafi mieć w lipcu.
I tu pojawia się pytanie, które warto sobie zadać: może zamiast kolejnego weekendu w ciemnym, listopadowym rytmie, lepiej spędzić kilka dni tam, gdzie po południu wciąż można usiąść nad wodą w koszuli z krótkim rękawkiem? Może Costa de la Luz to właśnie ten moment w roku, kiedy warto pozwolić sobie na krótkie odejście od codzienności – żeby wrócić z głową lżejszą, a spojrzeniem wychodzącym poza kalendarz.
Jeśli szukasz miejsca na cichy oddech tuż przed zimą, te cztery wybrzeżne miejscowości Andaluzji naprawdę są tego warte. Może w tym roku to Ty sprawdzisz, jak wygląda koniec listopada tam, gdzie słońce wciąż pamięta o lecie?
Autor: Mariusz Dasiewicz