Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Jesienią Gdańsk (miasto solidarności) zwalnia tempo, ale nie traci swojego rytmu. Po gwarze letnich turystów i emocjach targów BALTEXPO miasto wciąż pulsuje energią morza i przemysłu. To najlepszy moment, by zobaczyć Gdańsk z innej perspektywy – spokojny, pełen historii, aromatu kawy i dźwięku fal odbijających się o nabrzeża.
W artykule
Dlatego właśnie warto przyjrzeć się bliżej miastu, które nie bez powodu nazywane jest Grodem Neptuna – miejscu, które oprócz bogatej historii i morskiego DNA ma też drugą, bardziej liryczną stronę. Obok stoczni i portowych i stoczniowych dźwigów tętnią życiem kawiarnie, kamienice i nadbrzeża, które po sezonie odzyskują swój spokój. Gdy kończy się lato, nadchodzi czas wydarzeń, które przypominają, że Gdańsk nie przestaje żyć – wciąż bije rytmem morza i przemysłu, ale potrafi też zachwycić ciszą i detalem.
W tym roku frekwencja była wyraźnie wyższa niż podczas poprzedniej edycji – więcej wystawców, więcej gości i więcej rozmów, które pokazały, że branża morska w Polsce ma przed sobą naprawdę dobry czas. Konstruktorzy, oficerowie, inżynierowie i pasjonaci żeglugi spotkali się, by rozmawiać o technologiach, bezpieczeństwie i przyszłości gospodarki morskiej. Przez kilka dni hale AmberExpo tętniły energią i dźwiękami rozmów w wielu językach. Port, stocznie i całe miasto żyły wtedy jednym rytmem – rytmem morza i przemysłu, który od dekad stanowi o tożsamości Gdańska.
🔗 Czytaj więcej: Wakacje po sezonie? Wrzesień w Gdyni ma swój niepowtarzalny urok
A kiedy wszystko ucichło, gdy ostatnie stoiska zwinięto, uczestnicy rozjechali się do domów, Gdańsk znów wrócił do swojego codziennego, jesiennego oddechu. To czas, gdy z ulic znika gwar, a zostaje to, co najpiękniejsze: szmer fal przy nabrzeżu, stukot butów na bruku i zapach świeżo mielonej kawy dobiegający z wnętrz kamienic. Gdańsk po sezonie ma w sobie coś z poezji – staje się miejscem dla tych, którzy chcą słuchać, patrzeć i odkrywać w spokoju.
Gdańsk to miasto, którego historia nie kończy się na podręcznikowych datach. Wystarczy przysiąść na ławeczce przy Dworze Artusa, by poczuć, że tutejszy bruk widział więcej niż niejeden podróżnik. Ulica Długa i Długi Targ w październikowym świetle przypominają kadr z filmu – złote liście wirują między fasadami kamienic, a Neptun na swoim postumencie jakby spoglądał łagodniej.
Warto zajrzeć do Bazyliki Mariackiej – największego ceglanego kościoła na świecie – i wspiąć się na jej wieżę. Widok na miasto w jesiennym słońcu, z czerwonymi dachami i błękitem Zatoki w oddali, to coś, co zostaje w pamięci na długo.
Ale historia Gdańska to nie tylko zabytki. To także głosy ludzi, którzy żyją tu od pokoleń – rzemieślników, artystów, marynarzy i stoczniowców. W kawiarniach wokół Targu Węglowego można usłyszeć, jak dawni żeglarze wspominają morze, a młodzi architekci rozmawiają o odbudowie starych kamienic. W tym mieście przeszłość i teraźniejszość naprawdę idą ramię w ramię.
A jeśli masz więcej czasu, przejdź w stronę Ołowianki. To tutaj, w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej, odbywają się koncerty, które jesienią mają szczególny klimat – dźwięki skrzypiec mieszają się z szumem rzeki i światłami odbijającymi się w wodzie.
Najpiękniej jest tu wieczorem, gdy latarnie odbijają się w spokojnej tafli Motławy, a statki-muzea stoją cicho przy kei. Żuraw, symbol dawnego bogactwa Gdańska, w październikowej mgle wygląda niemal jak strażnik minionych wieków. Tuż obok zacumowany jest Sołdek – pierwszy powojenny statek zbudowany w Polsce, dziś muzeum opowiadające o sile polskich stoczni i ludziach morza, którzy tworzyli ten przemysł od podstaw.
W samym sercu Ołowianki, pośród trzech odrestaurowanych spichlerzy, mieści się Narodowe Muzeum Morskie – miejsce, w którym historia polskiego morza ożywa na nowo. Wnętrza dawnych magazynów handlowych zamieniły się w przestrzeń pełną opowieści o żegludze, szkutnictwie i ludziach, którzy przez wieki budowali polską obecność na morzach.
Ścieżka zwiedzania prowadzi przez epoki – od średniowiecznych portów i bitew morskich po XX-wieczne stocznie. W gablotach błyszczą znaleziska z wraków spoczywających na dnie Bałtyku, obok nich stoją miniaturowe stocznie i porty z misternie odtworzonymi detalami. Obok modeli żaglowców można dostrzec także symbole polskiej dumy morskiej – Vasa, MS Batory czy ORP Orzeł.
Wędrówkę po muzeum wieńczy Galeria Morska – jedyna w Polsce tak bogata kolekcja malarstwa marynistycznego. Na ścianach obok XVII- i XVIII-wiecznych dzieł holenderskich i flamandzkich mistrzów wiszą obrazy Iwana Ajwazowskiego, Wojciecha Weissa, Ferdynanda Ruszczyca i Mariana Mokwy. To wyjątkowe miejsce, gdzie morze można nie tylko zobaczyć, ale i poczuć – w kolorach, światłach i emocjach zapisanych przez artystów.
W chłodniejsze dni najlepiej ogrzać się w jednej z kawiarni przy ulicy Mariackiej – tej samej, gdzie bursztynowe witryny lśnią nawet w pochmurne popołudnie. Warto zajrzeć do Drukarnia Café, mieszczącej się pod numerem 36. To miejsce, które pachnie świeżo mieloną kawą i pieczonym drożdżowym ciastem, a zza dużych okien można podglądać, jak brukiem powoli płynie jesienny świat.
Jeśli wolisz bardziej kameralne wnętrza, rzut kamieniem dalej znajduje się Józef K., kawiarnia w podwórzu przy Piwnej, inspirowana literackim klimatem Pragi Kafki. Drewniane stoły, winylowe płyty i kawa z palarni z Gdyni – idealne miejsce na spokojne popołudnie.
🔗 Czytaj też: Wakacyjny kurort w Dźwirzynie – między jeziorem a morzem
Na obiad warto obrać kurs w stronę Motławy. Klasyką jest Goldwasser przy Długim Pobrzeżu 22 – restauracja z widokiem na wodę i menu opartym o tradycję regionu. Tutejsza zupa rybna z szafranem i dorsz w maśle to propozycje, które przypominają, że kuchnia Pomorza ma w sobie morze historii.
Po drugiej stronie rzeki, w zabytkowym spichlerzu, działa Brovarnia Gdańsk – restauracja i browar, gdzie własne piwo warzy się tuż za przeszkloną ścianą. Podają tu m.in. steki z polędwicy i sandacza w sosie piwnym – dania, które najlepiej smakują w chłodniejsze dni, gdy za oknem unosi się mgła nad Motławą.
A jeśli masz ochotę na coś klasycznego i z duszą – wybierz się do Kubickiego przy ul. Wartkiej 5. To najstarsza restauracja w Gdańsku, działająca nieprzerwanie od 1918 roku. Drewniane wnętrze, delikatne światło lamp i zapach smażonego dorsza tworzą tu atmosferę, która nie zmieniła się od dziesięcioleci.
Jeśli wieczorem najdzie Cię ochota na coś prostego i dobrze zrobionego, wybierz Chleb i Wino na Wyspie Spichrzów. To restauracja, w której czuć zapach świeżego pieczywa – wypiekanego na miejscu według własnej receptury – i domowych makaronów. W menu królują klasyki w nowoczesnym wydaniu: krem z pomidorów z serem Grana Padano, ravioli borowikowe z sosem grzybowo-śmietanowym czy tagliolini z krewetkami i pomidorami cherry. Warto spróbować także pieczonego fileta z łososia w cytrynowym sosie z puree ziemniaczanym i kalafiorem romanesco albo steka z polędwicy wołowej podawanego z warzywami z grilla.
Co ważne – restauracja otwiera się już o 9:00, więc można tu wpaść także na śniadanie. W karcie jest m.in. wafel po benedyktyńsku – aksamitne jajka podane na chrupiącym gofrze z awokado, boczkiem, pomidorami i mozzarellą. Dopełnieniem zestawu jest wędzony łosoś z serkiem philadelphia i kaparami, a smaku dodaje sałatka z pomidorków cherry i rukoli.
„Chleb i Wino” to miejsce, które łączy prostotę i elegancję – idealne po dniu spędzonym w Starym Mieście. Wnętrze ma ciepły, kamienny klimat, a przez okna widać Motławę, sylwetkę Żurawia oraz Bramę Mariacką. Najlepiej przyjść tu o zmroku – gdy światła nabrzeża odbijają się w wodzie, a w powietrzu unosi się zapach pieczonego chleba i wina.
W Gdańsku nawet zwykły posiłek potrafi być podróżą – przez smaki, historię i zapach morza. Każda filiżanka kawy, każdy kęs ryby przypomina, że to miasto ma swój rytm – spokojny, głęboki, jak przypływ, który wraca zawsze o tej samej porze.
Jeśli chcesz zobaczyć miasto z góry, wybierz się na Górę Gradową – punkt widokowy niedaleko centrum, z którego rozciąga się panorama portu, stoczni i Zatoki. To miejsce pozwala dostrzec prawdziwy charakter Gdańska – miasta, które od zawsze żyje morzem i przemysłem. Z tego punktu widać hale stoczni Remontowa Shipbuilding, gdzie powstają nowoczesne niszczyciele min typu Kormoran II dla Marynarki Wojennej RP, a nieco dalej widać dźwigi stoczni, które budują jachty i jednostki cywilne eksportowane na cały świat. To kadr, który jak w soczewce pokazuje tradycję stoczniową i nowoczesne oblicze miasta splecione z przedwojenną architekturą.
🔗 Czytaj również: Spokojna, szeroka i nadmorska. Wioska Sianożęty, która nie udaje kurortu
W pobliżu działa Centrum Hevelianum, które wciąga w świat nauki, astronomii i eksperymentów – idealne miejsce dla rodzin z dziećmi i wszystkich, którzy chcą połączyć odkrywanie miasta z nauką przez zabawę.
Jesienią warto też odwiedzić Stocznię Cesarską – miejsce, które w ostatnich latach odzyskało drugie życie. Niegdyś pełne huku młotów i dźwięku spawarek, dziś jest przestrzenią sztuki, historii i refleksji. W starych halach organizowane są wystawy, koncerty i spotkania, a pomiędzy stalowymi konstrukcjami nadal czuć zapach morza i pracy ludzi, którzy przez dekady budowali tu statki.
Tuż obok stoi Europejskie Centrum Solidarności – muzeum i symbol miejsca, z którego wyszły słowa, które zmieniły Europę. Z tarasu ECS widać żurawie i tereny dawnej Stoczni Gdańskiej. Po zwiedzaniu można usiąść w pobliskich lokalach przy ul. Stara Stocznia albo na terenach Stoczni Cesarskiej (Montownia Food Hall, 100cznia) z widokiem na infrastrukturę stoczniową. Mural Lecha Wałęsy, który nawet w deszczu ma w sobie coś symbolicznego, znajduje się na Zaspie przy ul. Pilotów 17.
Nieco dalej, po drugiej stronie Śródmieścia, czeka inne oblicze Gdańska – Bastion Żubr i Brama Nizinna, dawne elementy miejskich umocnień z XVII wieku. To jedno z tych miejsc, które przypominają, że Gdańsk był nie tylko miastem kupców i stoczniowców, ale też twierdzą strzegącą dostępu od strony Żuław. Zachowane wały ziemne, fosy i renesansowa brama tworzą dziś spokojny park, z którego rozciąga się widok na dolne miasto i wijącą się Motławę.

W słoneczne dni można tu spotkać spacerowiczów, fotografów i miłośników historii – ludzi, którzy szukają w Gdańsku tej mniej oczywistej, cichej strony. To miejsce ma w sobie coś z równowagi – między naturą a architekturą, między dawną linią obrony a współczesnym miastem, które od wieków toczy swoją morską opowieść.
Nie można pisać o Grodzie Neptuna i pominąć jego najważniejszego symbolu współczesności – Portu Gdańsk, morskiej bramy Polski na świat. To tu codziennie wchodzą i wychodzą statki handlowe, kontenerowce, promy i jednostki offshore, a w oddali majaczą sylwetki dźwigów i żurawi portowych. Dla wielu marynarzy i kapitanów właśnie ten moment – minięcie główek portu – oznacza powrót do domu.
Jesienią port nabiera innego rytmu. Zamiast letniego zgiełku, słychać tu równy dźwięk silników i syren. Po wodach kanałów wewnętrznych przesuwają się holowniki, a światła nabrzeży odbijają się w ciemnej tafli Wisły. W Porcie Zewnętrznym trwa rozładunek kontenerów, paliw i towarów, które zasilają polską gospodarkę. W Nowym Porcie i na Westerplatte wciąż można poczuć zapach stali, paliwa i słonego powietrza – mieszankę, która od stuleci definiuje to miasto.
Dla zwiedzających warto dodać, że Port Gdańsk można także zobaczyć z innej perspektywy – z pokładu statku wycieczkowego lub rejsu tramwajem wodnym z centrum miasta aż do Westerplatte. To właśnie wtedy najlepiej widać skalę tego miejsca – ogromną przestrzeń, w której morze spotyka się z przemysłem, a historia z teraźniejszością.
Wieczorem Gdańsk staje się jeszcze bardziej magiczny. Światła odbijają się w wodzie, tramwaje dźwięczą jak dawniej, a nad miastem unosi się zapach soli i historii. To nie jest już wakacyjna metropolia, lecz miasto, które dojrzewa wraz z jesienią – spokojne, pełne ciepła, trochę melancholijne, ale zawsze piękne.
Z portu dochodzi cichy szum statków, w stoczniach wciąż toczy się praca, a na nabrzeżach spotykają się ludzie morza – ci sami, którzy w ubiegłym tygodniu uczestniczyli w targach BALTEXPO 2025, rozmawiając o przyszłości polskiego przemysłu stoczniowego. Gdańsk po sezonie nie zasypia – po prostu zwalnia, by znów odnaleźć swój rytm.
Może właśnie teraz, w październiku, warto odwiedzić to miasto i zobaczyć je takim, jakim jest naprawdę – bez pośpiechu i wakacyjnego zgiełku, z kubkiem kawy w dłoni i zapachem jodu unoszącym się znad morza. Bo Gdańsk, jak morze, najpiękniejszy jest wtedy, gdy potrafi być spokojny.
Autor: Mariusz Dasiewicz

W trzeciej, najbardziej wymagającej części mojej opinii o programie ORKA wchodzimy tam, gdzie kończą się proste wybory, a zaczynają realne ryzyka: niejasne harmonogramy, deklaracje trudne do zweryfikowania i konstrukcje, które – choć obiecujące – wciąż nie istnieją w gotowej postaci. To właśnie włoski U212 NFS i szwedzka A26 najmocniej dzielą opinię publiczną oraz ekspertów.
W artykule
Jedni widzą w nich przyszłość europejskich okrętów podwodnych, inni – drogę do wieloletnich opóźnień i luki w zdolnościach, na którą Polska dziś po prostu nie może sobie pozwolić. W tej części postaram się oddzielić polityczne szumy od faktów i sprawdzić, czy te dwie oferty naprawdę odpowiadają potrzebom Marynarki Wojennej RP, czy są jedynie dobrze zaprojektowaną narracją.
Może zacznijmy od włoskiego koncernu stoczniowego Fincantieri który proponuje Polsce okręt U212 NFS – rozwinięcie niemieckiej linii U212 z włoskimi modyfikacjami, kompaktowym kadłubem o niskiej sygnaturze, rozwiniętym AIP i zapleczem dla sił specjalnych. Na papierze to konstrukcja, która mogłaby odnaleźć się na Bałtyku. Problem w tym, że w pakiecie z tą ofertą jest zbyt wiele znaków zapytania: niejasny harmonogram dostaw, brak pełnej konfiguracji platformy, mało konkretów o szkoleniach i udziale polskich stoczni, a nawet brak podstawowych danych technicznych, które na tym etapie powinny być standardem.
Dodatkowo dochodzi kontekst, który każe podchodzić do tej propozycji z większą ostrożnością – poziom deklaracji, narracji i obietnic jest tu znacznie wyższy niż poziom twardych, weryfikowalnych konkretów. Nie chcę rozwijać tego wątku w tym akurat tekście (szerzej opisałem to w tekście (link do tekstu) , ale w skrócie: im więcej polityki i emocji wokół oferty, tym bardziej powinien nas interesować chłodny bilans ryzyka.
Czytaj również: Minister Kosiniak-Kamysz: program Orka priorytetem
Do swojej oferty Włosi dorzucili ostatnio mini–okręt podwodny do operacji specjalnych oraz okręt pomostowy niemieckiej konstrukcji, wymagający zgody Berlina i TKMS – co samo w sobie jest źródłem dodatkowych opóźnień i niepewności. Ani mini-orka, ani okręt pomostowy nie są dziś rozwiązaniami sprawdzonymi operacyjnie przez włoską flotę, a w programie tej skali różnica między „może” a „działa” ma znaczenie kluczowe.
Dlatego U212 NFS pozostaje dla mnie osobiście propozycją ciekawą, ale zbyt mocno opartą na „słowie honoru”, a zbyt słabo na twardych gwarancjach, których Polska w obecnej sytuacji geopolitycznej wyjątkowo potrzebuje.
Szwedzka A26 Blekinge to dziś najbardziej polaryzująca oferta w całym programie Orka. Z jednej strony ma swoich entuzjastów wśród ekspertów i wojskowych, którzy od lat podkreślają, że to konstrukcja niemal „skrojona pod Bałtyk” – cicha, nowoczesna, z interesującymi rozwiązaniami technicznymi. Z drugiej strony mamy twarde fakty: wieloletnie opóźnienia, brak ukończenia dwóch pierwszych jednostek dla Svenska Marinen oraz pytanie, czy moce produkcyjne stoczni w Karlskronie są w ogóle w stanie dostarczyć Polsce okręty w czasie dla nas akceptowalnym. A26 osiągnie pełną dojrzałość dopiero po 2030 roku – w obecnych warunkach geopolitycznych to data obciążona dużym ryzykiem.
Oferta Saaba opiera się na rozwiązaniach, które na Bałtyku mogłyby wyglądać bardzo dobrze na papierze: kadłub o małej sygnaturze, układ Stirling Mark V, system 9LV, portal MMP dla bezzałogowców podwodnych. Problem polega na tym, że to wciąż obietnica przyszłych zdolności, a nie system, który można zobaczyć w regularnej służbie. HMS Blekinge i HMS Skåne nadal powstają, a dodatkowe zamówienia dla FMV przesuwają większość dostaw na lata 2026–2032. Innymi słowy – mówimy o okrętach, które jeszcze nie przeszły pełnego cyklu życia w szwedzkiej flocie.
Dodatkowym obciążeniem jest polityczny kontekst. Wspólny list premierów Wielkiej Brytanii i Szwecji, przedstawiany jako sygnał poparcia dla A26, pokazuje, jak bardzo ta oferta stała się elementem gry dyplomatycznej. Ale o tym napisze za chwilę. Tymczasem polska decyzja w sprawie Orki powinna opierać się na realnych harmonogramach i gotowych rozwiązaniach, a nie na gestach sojuszniczych i medialnych efektach. Szwedzka propozycja ma swoje niewątpliwe atuty – ale właśnie dlatego, że mówimy o projekcie wrażliwym czasowo i finansowo, wymaga ona największej ostrożności, chłodnego dystansu i bardzo twardych zapisów w ewentualnym kontrakcie.
Czytaj więcej: Kolejne opóźnienia w Szwecji. Okręty podwodne typu A26 dopiero po 2030 roku
Cokolwiek się wydarzy, dla mnie jako wydawcy nie będzie to żadna tragedia. Mam narzędzie, z którego mogę korzystać po to, żeby nasze społeczeństwo wiedziało, co naprawdę kryje się pod kołderką. Skoro każdy obywatel ma płacić za ten program tak ogromne pieniądze, to właśnie nasza Marynarka Wojenna i nasz przemysł powinni mieć z takiego „dealu” realną, namacalną wymianę korzyści – a nie tylko ładne slajdy i przyszłe obietnice, których termin realizacji sięga daleko poza nasze obecne bezpieczeństwo.
I tutaj muszę się do czegoś przyznać – do własnych przemyśleń i przeczucia dotyczącego tego, kto ostatecznie wygra Orkę. Dwa lata temu jedna osoba powiedziała mi wprost, że to postępowanie wygrają Francuzi. A ja mam tę przypadłość, że zapamiętuję szczegóły na lata. Kiedy zestawię tamtą rozmowę z późniejszymi sygnałami i zachowaniami niektórych instytucji, dziś mam niestety około 95% pewności, że to właśnie „kraj koniaku i szampana” zostanie ogłoszony zwycięzcą — a nie Szwecja, o której wszyscy teraz tak głośno mówią. Czy mam rację – okaże się w piątek.I jak rzadko kiedy – szczerze chciałbym się mylić.
Ale niezależnie od tego, kto zostanie ogłoszony zwycięzcą, jedno pozostaje pewne: stawka tej decyzji wykracza daleko poza moje przypuszczenia. Dlatego ta decyzja nie powinna wynikać z geopolitycznych sympatii ani z medialnych fajerwerków. Każda oferta powinna mieć własną wartość, lecz tylko jedna zbuduje zdolność, której nie będzie trzeba ratować po kilku latach kolejnymi programami naprawczymi. Rząd, który dziś zatwierdzi wybór okrętów podwodnych dla Polski, wpisze się w annały historii – jako ten, który po dekadach zaniedbań uratował Dywizjon Okrętów Podwodnych w Gdyni i przywrócił Polsce jedną z najbardziej wymagających, a zarazem strategicznych domen działania. Jeśli wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz będzie za dwadzieścia lat cytowany w podręcznikach historii, to nie za konferencje prasowe, lecz za decyzję, która zapewniła polskiej flocie podwodnej ciągłość, skrytość i realną siłę oddziaływania pod wodą.
Czytaj też: Oczekiwany przez lata program Orka na finiszu
Warto przy tym pamiętać o prawdzie, którą w tej dyskusji zaskakująco często się pomija: od wyboru oferenta do pojawienia się okrętu w Porcie Wojennym Gdynia jeszcze długa droga, wymagająca i pełna ryzyka. Po podpisaniu kontraktu dopiero zacznie się walka o harmonogram, o moce produkcyjne stoczni, o utrzymanie finansowania przez kolejne rządy. Okręty podwodne nie powstają w rytmie konferencyjnych deklaracji – powstają w ciszy hal, gdzie każdy miesiąc opóźnienia przekłada się na stratę, którą Marynarka Wojenna odczuje najdotkliwiej: pod wodą.
Dlatego Orka powinna być wyborem suwerennym, odpornym na lobbing, gesty sojusznicze i emocjonalne kalki. Musi być decyzją dorosłego państwa, które nie pyta, co inni o tym sądzą — tylko co samo potrzebuje, by przetrwać i zbudować siłę na kolejne dekady.
To właśnie teraz, na naszych oczach, w piątek zostanie ogłoszona decyzja, która rozstrzygnie, czy za cztery lata Dywizjon Okrętów Podwodnych osiągnie oczekiwany przez wszyskich poziom zdolności, umożliwiającym zabezpieczenie polskiego Bałtyku.
Mariusz Dasiewicz