Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Czy projekt ustawy „Bezpieczny Bałtyk” ma szansę rozwiązać realne problemy operacyjne Marynarki Wojennej RP, czy też stanie się kolejną deklaracją bez pokrycia? Wątpliwości zgłaszane przez oficerów MW wskazują na trzy zasadnicze bariery: prawną inercję wobec rozwiniętych zdolności ISR, niejasność kompetencyjną formacji działających na morzu oraz brak narzędzi prawnych umożliwiających skuteczne działanie poza TTW.
W artykule
Opublikowany 19 czerwca artykuł na naszym portalu dotyczący zapowiadanej nowelizacji przepisów o działaniach Marynarki Wojennej RP spotkał się z odzewem wśród środowiska morskiego i prawniczego. To właśnie ta publikacja zainicjowała debatę, która szybko przeniosła się do przestrzeni mediów społecznościowych, gdzie swoje stanowiska przedstawili m.in. oficerowie MW.
Jeszcze zanim tematy poruszone w artykule stały się przedmiotem szerszej dyskusji w mediach społecznościowych, pojawiły się w rozmowie pt. „Piractwo XXI wieku. Operacje morskie” na kanale YouTube, prowadzonej przez kmdr. rez. Wiesława Goździewicza i Tomasza Leśnika. Gościem programu był kmdr ppor. Oskar Draus – specjalista w zakresie prawa morza, pełniący służbę w NATO Maritime Interdiction Operational Training Centre (NMIOTC) jako ekspert ds. edukacji i szkoleń operacji morskich. Pierwsza część rozmowy poświęcona była współczesnym formom piractwa morskiego, druga natomiast dotyczyła już bezpośrednio ograniczeń operacyjnych Marynarki Wojennej RP i braku ram prawnych umożliwiających skuteczne działanie poza TTW.
Jednym z głównych tematów podjętych przez uczestników programu była rozbieżność pomiędzy rozwiniętymi możliwościami systemów rozpoznania, dozoru i zwiadu (ISR), obowiązującymi przepisami prawa międzynarodowego i krajowego, które warunkują podejmowanie interwencji. Jak trafnie zauważył kmdr Oskar Draus, „dziś mamy obraz sytuacji – bardzo dobry – ale nie przekłada się to na możliwość działania”. Zdolności rozpoznawcze Marynarki Wojennej RP – w tym systemy optoelektroniczne, rozpoznania sygnałowego i satelitarnego – umożliwiają szczegółowe śledzenie aktywności na Bałtyku. Brakuje jednak skutecznych instrumentów prawnych pozwalających na natychmiastową reakcję, szczególnie poza granicami morza terytorialnego.
Kmdr Draus zwrócił również uwagę na procedury wymagające zgód – m.in. kapitana jednostki, państwa bandery czy armatora. Te nie tylko opóźniają interwencję, ale w praktyce często ją uniemożliwiają. Choć Marynarka Wojenna RP jest w stanie wykryć potencjalne zagrożenie, nie posiada adekwatnych i jednoznacznych podstaw do działania. Tę lukę potwierdza również codzienna praktyka służby – między sytuacyjną świadomością a decyzją o użyciu sił zbrojnych rozciąga się obszar proceduralnej niepewności.
Debata unaoczniła, że bez stworzenia elastycznych, lecz jednoznacznych mechanizmów prawnych, rozpoznanie pozostaje jedynie źródłem informacji – nie zaś środkiem zwiększania bezpieczeństwa. To fundamentalne ograniczenie, które projekt „Bezpieczny Bałtyk” powinien rozwiązać w pierwszej kolejności.
Wątki podniesione w rozmowie wideo – zwłaszcza problem braku jednoznacznych podstaw prawnych do działania poza TTW – szybko zostały podjęte także w mediach społecznościowych. Na platformie X głos zabrali m.in. kmdr rez. Wiesław Goździewicz i kmdr Oskar Draus, wskazując na potrzebę jasnego rozdzielenia kompetencji pomiędzy Straż Graniczną a Marynarkę Wojenną RP.
Wpisy opublikowane przez uczestników debaty – w tym kmdr. ppor. Oskara Drausa oraz kmdr. rez. Wiesława Goździewicza – potwierdziły wagę i aktualność poruszanych zagadnień. W komentarzach pojawiły się odniesienia do legislacyjnych luk, a także do ryzyka kolizji kompetencyjnych pomiędzy służbami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo morskie.
W strefie przyległej – czyli od 12 do 24 mil morskich – Konwencja Narodów Zjednoczonych o prawie morza (UNCLOS) przewiduje ograniczone uprawnienia państw przybrzeżnych. Dotyczą one m.in. egzekwowania przepisów celnych, imigracyjnych i ochrony środowiska.
I choć katalog ten wydaje się wąski, w praktyce otwiera możliwość szerszej interpretacji. Działania prowadzące do uszkodzenia infrastruktury podmorskiej – na przykład zrywanie kabli kotwicą czy naruszenie powłok rurociągów – mogą być kwalifikowane jako zagrożenie dla środowiska morskiego. Tym samym mogą stanowić przesłankę do interwencji. Problem w tym, że obecne przepisy krajowe nie dają Marynarce Wojennej jednoznacznego mandatu do takich działań, pozostawiając „szarą strefę” w zakresie kompetencji operacyjnych.
Jak podkreślił kmdr Wiesław Goździewicz, to właśnie poza morzem terytorialnym, czyli w strefie przyległej i EEZ, pojawiają się poważne zagrożenia: uszkodzenia infrastruktury podmorskiej, wycieki z rurociągów czy na przykład naruszenie niewybuchów zalegających na dnie Bałtyku z czasów pierwszej lub drugiej wojny światowej. A tam SG nie może działać, pozostawiając tę przestrzeń prawną i operacyjną marynarce wojennej.
W praktyce tylko Marynarka Wojenna RP może prowadzić działania operacyjne na tych wodach – zarówno jeśli chodzi o rozpoznanie, jak i interwencje oraz prewencję. Bez realnych kompetencji – czyli zdolności do legalnego działania bez konieczności zdobywania wielostronnych zgód – system zostaje sparaliżowany.
Marynarka Wojenna RP, jako jedyny komponent dysponujący odpowiednim potencjałem – zarówno w zakresie trwałości operacyjnej, jak i logistycznego zaplecza – może efektywnie działać w tych warunkach. Obecność okrętów, nawet bez użycia siły, ma charakter prewencyjny i odstraszający. Dlatego konieczne staje się rozszerzenie kompetencji MW RP na wodach poza TTW, w tym stworzenie jasnych podstaw prawnych umożliwiających działanie w tzw. „szarej strefie”, gdzie zagrożenie nie ma jeszcze otwartego charakteru, lecz potencjalnie może godzić w interesy państwa.
Jednym z najtrudniejszych zagadnień poruszonych w rozmowie były warunki prowadzenia operacji abordażowych poza morzem terytorialnym. Kmdr Oskar Draus wskazał na trzy podstawowe scenariusze: cooperative – gdy kapitan jednostki cywilnej wyraża zgodę na wejście zespołu inspekcyjnego; non-cooperative – gdy zgody tej brak; oraz opposed – kiedy dochodzi do czynnego oporu ze strony załogi.
W praktyce dąży się do tego, by jak najwięcej przypadków rozwiązywać w trybie cooperative, nawet jeśli początkowo sytuacja wskazuje na brak zgody. Wówczas podejmowane są działania mające na celu uzyskanie akceptacji kapitana, państwa bandery oraz armatora. Brak którejkolwiek z tych zgód uniemożliwia legalne przeprowadzenie inspekcji – chyba że istnieje bezpośrednie zagrożenie bezpieczeństwa narodowego.
Procedury abordażowe są obwarowane wieloma wymogami. Załoga statku musi być uprzedzona o obecności zespołu inspekcyjnego, w tym osoby przebywające w miejscach szczególnie wrażliwych, jak maszynownia. Brak informacji może skutkować niekontrolowaną reakcją i eskalacją sytuacji. Zespół nie otwiera samodzielnie pomieszczeń – robi to wyznaczony członek załogi, a klucze powinny być łatwo dostępne.
Szczególną uwagę zwraca się także na obecność broni na pokładzie. W przypadku jednostek cywilnych może to być broń myśliwska, która – zgodnie z zasadami bezpieczeństwa – powinna być zdeponowana w widocznym miejscu, rozładowana, z amunicją przechowywaną osobno. Tylko takie postępowanie minimalizuje ryzyko nieporozumień podczas przeszukania.
Analizując procedury abordażowe, warto odnieść się do doświadczeń flot państw sojuszniczych, w szczególności Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Kmdr Oskar Draus zwrócił uwagę na amerykański model visit by consent – wizyty realizowane za zgodą kapitana jednostki cywilnej, które nie wymagają wcześniejszej akceptacji państwa bandery ani armatora. Choć formalnie nie mają statusu inspekcji, pozwalają na wstępną ocenę sytuacji na pokładzie oraz demonstrują obecność sił morskich w danym rejonie.
W ramach NATO stosowane są różne modele wejść na pokład – od wspomnianych wizyt za zgodą kapitana, przez klasyczne cooperative boarding, aż po siłowe wejścia realizowane przez wyspecjalizowane zespoły morskich sił specjalnych. Przykłady takich formacji, jak niemiecka jednostka K9 czy holenderski korpus piechoty morskiej, pokazują, że również w Europie rozwija się zdolność do działań opartych na wzorcach US Navy. Amerykańskie okręty działają w szerszych ramach operacyjnych – w przypadku consensual visit wystarczające jest porozumienie z kapitanem jednostki, bez konieczności uzyskiwania formalnej zgody państwa bandery. Celem tych wizyt jest nie tylko rozpoznanie, lecz także budowanie obecności oraz wzmacnianie bezpieczeństwa morskiego.
Działania tego rodzaju mają przede wszystkim charakter prewencyjny. Sama obecność okrętu wojennego – wyeksponowana banderą narodową i identyfikatorem misji – może skutecznie odstraszać od nielegalnych działań. W praktyce bywa, że już sam kontakt radiowy lub wymiana informacji z załogą wystarcza do zneutralizowania zagrożenia.
W przypadku eskalacji sytuacji, US Navy dysponuje również możliwością tzw. breaking – siłowego wejścia na pokład, realizowanego przez wyspecjalizowane zespoły bojowe, najczęściej z udziałem SEALs. Choć są to sytuacje wyjątkowe, potwierdzają konieczność utrzymywania zdolności do działań w pełnym spektrum – od dyplomatycznego kontaktu po bezpośrednią interwencję.
W toczącej się debacie nad projektem ustawy nr UD245 „Bezpieczny Bałtyk” szczególną uwagę powinno zwrócić Ministerstwo Obrony Narodowej. Publiczne komentarze kmdr por. Oskara Drausa i kmdr rez. Wiesława Goździewicza – choć formułowane indywidualnie – stanowią wyraźny sygnał środowiskowy. Ich głos wskazuje na trzy obszary, których projekt nie może pomijać:
Ustawodawca, wprowadzając rozwiązania wzmacniające bezpieczeństwo państwa na morzu, powinien uwzględnić nie tylko formalne opinie prawne, lecz także realne, operacyjne doświadczenia ludzi morza. Tylko wtedy „Bezpieczny Bałtyk” nie będzie kolejną kampanią PR, lecz realnym narzędziem zwiększania zdolności państwa do działania w sytuacjach zagrożenia.
W końcowej części rozmowy kmdr ppor. Oskar Draus wskazał, że kluczowym elementem efektywnej obecności na morzu – warunkiem koniecznym przed każdą interwencją – jest fizyczna obecność okrętu w rejonie potencjalnego zagrożenia. Jak zauważył, każda operacja zaczyna się od kontaktu:
mamy okręt i mamy podejrzenia – rozpocznijmy tę rozmowę z kapitanem statku, on nam musi odpowiedzieć. To już jest pierwszy element, w którym możemy wyciągać jakiekolwiek informacje.
Zdolność do demonstrowania zainteresowania w rejonie operacyjnym, prowadzenia nasłuchu radiowego, czy pozostawienia sygnału obecności – nawet w sposób dyskretny – to według kmdr Drausa esencja działań marynarki wojennej. Bez fizycznej obecności okrętów na morzu nie da się realizować podstawowego zadania MW RP, jakim jest prewencja i rozpoznanie. Jak dodał, „takie właśnie działania rozjemcze to jest wręcz esencja tego, co marynarka wojenna robi”.
Warto również zauważyć, że publiczne wypowiedzi niektórych komentatorów – choć w mediach społecznościowych bywają ostre i napastliwe – w rozmowach merytorycznych prezentują wysoki poziom analizy i doświadczenia. Ten rozdźwięk powinien skłonić do refleksji nie tylko odbiorców, ale i samych autorów tych opinii.
Mariusz Dasiewicz


Gdy w polskich portach, zakładach stoczniowych oraz fabrykach po prawie trzech miesiącach jesiennej harówki większość zdążyła już zapomnieć, jak pachnie ciepłe powietrze nad morzem, tydzień nad andaluzyjskie „Wybrzeże Światła” Costa de la Luz staje się nie kaprysem, lecz sensowną inwestycją przed grudniowym maratonem.
W artykule
Costa de la Luz to kawałek Atlantyku, który uparcie udaje późne lato, kiedy u nas listopad dawno zaciągnął niebo szarą płachtą. Między Kadyksem a Huelvą ciągną się szerokie, jasne plaże, za plecami białe miasteczka, przed oczami horyzont aż po Portugalię. W dzień termometry pokazują w okolicach 19–21°C, woda ma mniej więcej tyle, ile Bałtyk w lipcu, a słońce potrafi świecić po kilka godzin dziennie, jakby nikt mu nie powiedział, że sezon już się skończył.
Tymczasem w naszym kraju od niemal trzech miesięcy trwa zupełnie inny świat. Suwnice chodzą od świtu, w dokach nie ma dnia bez spawania, a kolejne palenie blach czeka już w grafiku. Na terminalach zmiana goni zmianę, offshore chce wszystko „na wczoraj”, a marynarka trzyma swoje harmonogramy. Podobnie wygląda to na lądzie. W hutach piece idą pełną mocą, w zakładach produkcyjnych kolejne zlecenia wjeżdżają jedno za drugim, a na budowach trwa gonitwa przed zimą.
Po wakacjach zostały pojedyncze zdjęcia w telefonie i rachunek za lody w nadmorskim barze. Większość z nas dawno weszła w tryb: „roboty jest tyle, że nawet nie ma kiedy zatęsknić za plażą”.
Czytaj więcej: Październik nad morzem: 5 spokojnych miejsc na krótki wypad
A jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi ta myśl, która wraca właśnie teraz. Dzień zrobił się tak krótki, że wychodzimy z domu po ciemku i wracamy o zmroku, jakby ktoś wyłączył światło na całą dobę.
W dodatku przyszły pierwsze przymrozki — przez ostatnie dwie noce temperatura w wielu miejscach naszego kraju spadała poniżej zera, trawa skrzypi pod butami, a w powietrzu czuć już zapowiedź zimy. Grudzień wisi w kalendarzu jak „ciężka, zimna” chmura.
I wtedy pojawia się ta myśl: może warto na chwilę wyskoczyć tam, gdzie pod koniec listopada Atlantyk wciąż pachnie ciepłym powietrzem.
Zamiast kolejnego weekendu spędzonego między pracą a obowiązkami – kilka dni na Costa de la Luz. Rano krótki spacer w cienkim t-shircie. W południe kawa pod palmą. Wieczorem kolacja przy szumie fal, a nie przy jednostajnym hałasie sprężarek czy wentylatorów.
To mały reset dla tych, którzy część lata i prawie całą jesień przepracowali na pełnych obrotach. Wychodzili z domu o ciemku, wracali po zmroku i nawet nie mieli kiedy naprawdę złapać oddechu.
Bo jeśli jest w roku moment, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda ciepłe słońce odbijające się na wodzie, a nie na stalowej burcie – to właśnie teraz. Szukając w sieci miejsc, gdzie listopad wciąż pachnie latem, trafiłem na cztery miejsca na południowym wybrzeżu Hiszpanii – Costa de la Luz, którymi chcę się z Tobą podzielić i na które chcę Cię po prostu zaprosić. Zapraszam
Pierwszym miejscem, które staje przed oczami, jest Kadyks. Na mapie wygląda jak okręt zacumowany na końcu lądu – kawałek miasta wysunięty w Atlantyk tak daleko, jak tylko się da. Stare miasto siedzi na wąskim półwyspie, z trzech stron otulonym wodą. Z jednej strony masz szeroką, miejską Playa de la Victoria, z drugiej zaś bardziej kameralną La Caletę – plażę, która w filmach potrafi udawać Hawanę.

To miasto jest jak stworzone dla ludzi, którzy całe życie kręcą się wokół portów. Idziesz promenadą, mijasz stocznię, wstępujesz na chwilę na targ rybny, gdzie lód chrzęści pod nożami sprzedawców, a zapach morza jest mocniejszy niż w jakimkolwiek porcie kontenerowym. Wieczorem siadasz w barze na tortillitas de camarones – cienkie, chrupiące placki z małymi krewetkami, coś między przekąską a rytuałem. Do tego kieliszek chłodnego wina, szum rozmów i gdzieś w tle Atlantyk, który przypomina, po co tu właściwie przyjechałeś.
Drugim miejscem, które w tej opowieści pojawia się od razu po Kadyksie, jest Conil de la Frontera. Conil to klasyczne andaluzyjskie miasteczko: białe domy, wąskie uliczki i długi pas piasku, który zaczyna się właściwie tuż za ostatnią zabudową. Latem bywa tu tłoczno, ale poza sezonem zostaje to, czego najbardziej brakuje ludziom przyzwyczajonym do hałasu suwnic i młotów pneumatycznych: cisza, równy szum fal i zapach smażonej ryby unoszący się znad małych barów przy plaży.
Czytaj więcej: Październik w Gdańsku. Mekka przemysłu stoczniowego i jesiennego spokoju
Te miejscowi żyją z morza – w kartach dań króluje świeży tuńczyk, kalmary, dorady, wszystko proste, bez zadęcia, jakby wrzucone na patelnię prosto z porannego połowu. To dobre miejsce na swój własny rytm dnia: rano spacer albo kąpiel na pustej plaży, w południe ryba z widokiem na wodę, a po południu kilka akapitów napisanych przy otwartym oknie, kiedy Atlantyk zagląda do środka razem z wiatrem.
Jeśli dwa pierwsze miejsca wydają Ci się zbyt spokojne, trzecim, które wpadło mi w oko podczas internetowych poszukiwań, jest Tarifa. Tam, gdzie Atlantyk spotyka się z Morzem Śródziemnym, leży miasteczko, które żyje z wiatru. Tu przyjeżdżają kitesurferzy i windsurferzy z całej Europy, bo statystyki są bezlitosne: wieje prawie zawsze. Szeroka plaża ciągnie się kilometrami, w tle rysują się góry, a po drugiej stronie cieśniny migocze w nocy światło Afryki.
To miejsce trochę bardziej dzikie, mniej „hotelowe”, bardziej na ludzi, którzy lubią żywioł, a nie równo przystrzyżone trawniki przy basenie. Idealne, jeśli naprawdę chcesz się odciąć od stoczniowej rutyny i przypomnieć sobie, jak wygląda morze w wersji nieobudowanej nabrzeżem: fala, piasek, wiatr, szum linek od latawców nad głową. Tu trudno udawać, że morze jest tylko „tłem do pracy” – ono gra pierwszą rolę.
A na koniec – wybór, który szczególnie przyciągnął moją uwagę podczas szukania tych miejsc: El Puerto de Santa María. Jeśli brakuje Ci portowej infrastruktury, ale marzysz o niej w wakacyjnej wersji, to bardzo dobry kierunek. Miasto ma kilka plaż ciągnących się wzdłuż zatoki, a do tego marinę Puerto Sherry – z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu. To trochę inny świat niż surowe przemysłowe porty: te same maszty i liny, ale zamiast dźwigów – palmy, zamiast hałasu doków – rozmowy przy stolikach. Dla kogoś z branży to ciekawa perspektywa: zobaczyć, jak wygląda „miękkie” oblicze portu, zorientowanego na turystykę i rekreację, a nie tylko przeładunek.
Czytaj więcej: Spokojna, szeroka i nadmorska. Wioska Sianożęty, która nie udaje kurortu
El Puerto de Santa María to port, który po godzinach zdejmuje roboczy kombinezon i zakłada lnianą koszulę. Z jednej strony masz Puerto Sherry – marinę z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu, gdzie zamiast stukotu dźwigów słychać rozmowy i szkło stukające o blat. Kilka kroków dalej stoi kamienny Castillo de San Marcos, twierdza pamiętająca czasy, gdy wino i przyprawy wyjeżdżały stąd żaglowcami w świat. Do tego bodegi sherry, w których między rzędami beczek czujesz, że handel morski ma tu dłuższą historię niż niejedna stocznia. Idealne miejsce na dzień, w którym chcesz mieć i morze, i port, ale w wersji zdecydowanie bardziej wakacyjnej niż przemysłowej.
To wszystko działa dlatego, że klimat naprawdę pozwala uciec od polskiego, pochmurnego listopada. W połowie miesiąca temperatury w dzień trzymają 18–22°C, nocą spadają do 10–14°C. Atlantyk ma około 18-19°C, zdarzają się dni, gdy dobija do 20°C – czyli tyle, ile Bałtyk potrafi mieć w lipcu.
I tu pojawia się pytanie, które warto sobie zadać: może zamiast kolejnego weekendu w ciemnym, listopadowym rytmie, lepiej spędzić kilka dni tam, gdzie po południu wciąż można usiąść nad wodą w koszuli z krótkim rękawkiem? Może Costa de la Luz to właśnie ten moment w roku, kiedy warto pozwolić sobie na krótkie odejście od codzienności – żeby wrócić z głową lżejszą, a spojrzeniem wychodzącym poza kalendarz.
Jeśli szukasz miejsca na cichy oddech tuż przed zimą, te cztery wybrzeżne miejscowości Andaluzji naprawdę są tego warte. Może w tym roku to Ty sprawdzisz, jak wygląda koniec listopada tam, gdzie słońce wciąż pamięta o lecie?
Autor: Mariusz Dasiewicz