Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

3 listopada w hiszpańskim Centrum Doskonałości Systemów Morskich Navantii odbyła się pierwsza krajowa konferencja poświęcona rozwojowi sieciocentrycznego środowiska pola walki morskiej. Wydarzenie zgromadziło przedstawicieli Marynarki Wojennej Hiszpanii, przemysłu obronnego, uczelni oraz ośrodków badawczych.
W artykule
Spotkanie w San Fernando nie było jedynie przeglądem technologii, lecz potwierdzeniem kierunku rozwoju hiszpańskiej floty – w stronę pełnej integracji rozpoznania, łączności i dowodzenia w jednym, spójnym ekosystemie operacyjnym.
Organizatorzy konferencji zwracali uwagę, że budowa wspólnego środowiska wymiany danych w czasie rzeczywistym to jeden z filarów transformacji hiszpańskich sił morskich. Projekt ma zintegrować wszystkie elementy – od detekcji, przez świadomość sytuacyjną, po proces podejmowania decyzji w operacjach morskich.
Nowa architektura informacyjna będzie naturalnym otoczeniem dla kolejnej generacji systemu walki SCOMBA, opracowywanego przez Navantię i stosowanego już na okrętach Armada Española. W polskiej terminologii wojskowej mówimy o środowisku sieciocentrycznym lub architekturze wymiany informacji – odpowiedniku angielskiego pojęcia combat cloud, czyli chmurowego systemu łączenia sensorów i efektorów.
Analogiczne idee można odnaleźć w europejskim programie FCAS (Future Combat Air System), który w ujęciu lądowo-powietrznym realizuje ten sam cel – stworzenie „chmury danych” dla sił zbrojnych, w której informacja staje się bronią równie istotną jak pocisk czy radar.
W komunikacie Navantii podkreślono, że rozwój środowiska sieciocentrycznego nie jest prostą modernizacją techniczną, lecz zmianą paradygmatu prowadzenia działań morskich. Włączenie w proces Sztabu Obrony oraz struktur planistycznych ma zapewnić, by architektura systemu odpowiadała realnym potrzebom operacyjnym marynarki.
Podczas konferencji omawiano wyzwania związane z integracją łączności nowej generacji, zastosowaniem sztucznej inteligencji, systemów bezzałogowych oraz cyberbezpieczeństwa. Wnioski były spójne: o sukcesie całego projektu zdecyduje interoperacyjność i suwerenność technologiczna – zdolność do samodzielnego rozwijania i utrzymania kluczowych komponentów systemu dowodzenia.
To właśnie te elementy decydują dziś o przewadze flot zachodnich, które dzięki zintegrowanym systemom informacyjnym potrafią skracać czas reakcji z minut do sekund.
Wybór Centro de Excelencia w San Fernando jako miejsca prezentacji nie był przypadkowy. To tam Navantia rozwija kluczowe kompetencje w zakresie integracji systemów bojowych i przetwarzania danych w czasie rzeczywistym.
Podczas konferencji przedstawiono zarówno aktualny stan prac, jak i plan dalszej współpracy przemysłu z uczelniami technicznymi i ośrodkami badawczymi. Przekaz był jednoznaczny: sieciocentryczne środowisko pola walki morskiej ma stać się docelowym modelem funkcjonowania hiszpańskiej marynarki wojennej.
Z perspektywy bezpieczeństwa państwa oznacza to budowę odpornego, rozproszonego systemu wymiany informacji i wsparcia decyzji, łączącego sensory, efektory oraz węzły dowodzenia. Tak skonstruowany ekosystem zwiększa tempo obiegu danych, skraca łańcuch decyzyjny i pozwala maksymalnie wykorzystać potencjał platform załogowych i bezzałogowych w działaniach wielodomenowych.
Transformacja Navantii i Armada Española to przykład konsekwentnego podejścia do modernizacji – opartego nie na mnożeniu projektów, lecz na budowie spójnej architektury systemów. Hiszpanie udowadniają, że o sile marynarki XXI wieku nie decyduje już liczba jednostek, lecz jakość ich połączeń i zdolność do wymiany informacji w czasie rzeczywistym.
To w tym właśnie kierunku podąża dziś większość flot NATO – od Atlantyku po Bałtyk – gdzie „sieć” staje się nowym polem walki, a informacja bronią pierwszego uderzenia.
Zdolności sieciocentryczne stanowią uzupełnienie doświadczeń hiszpańskiej marynarki, widocznych m.in. podczas operacji Sea Guardian oraz działań ratowniczych w Perkins Cove.
Źródło: Navantia

Czy wybór oferty szwedzkiej jest zły? Sporo na to może wskazywać. Ale – i to warto podkreślić – są też argumenty, które pokazują, że ta decyzja nie musi być tak dramatyczna, jak wygląda na pierwszy rzut oka. A ponieważ pod pierwszą częścią mojego tekstu wybuchła dyskusja, spróbuję odnieść się do kilku komentarzy – bez napinki, po koleżeńsku i po ludzku.
W artykule
Ale zanim przejdę do komentarzy, powinniśmy zacząć od obszernego wpisu na platformie X Dawida Kamizeli. Bo to właśnie on powinien być początkiem całej dyskusji o tym, dlaczego ten wybór budzi tyle wątpliwości. W dużym skrócie – jego argument jest taki:
„A26 to projekt, który ciągnie za sobą 9 lat opóźnień, cztery zmiany dat przekazania jednostek i ponad dwukrotny wzrost kosztów.”
I faktycznie, ta chronologia przypomina scenariusz odcinka programu dokumentalnego „Katastrofa w przestworzach” – każdy kolejny krok ujawnia wcześniejsze niedoszacowania i strukturalne problemy całego programu:
I tu trudno się z nim nie zgadzać – te liczby po prostu wyglądają źle. W dodatku Szwedzi od 35 lat nie zwodowali ani jednego okrętu podwodnego. Tak, to brzmi jak „nauka od zera”, a nauka trwa, kosztuje i boli. Bo my musimy sobie sami odpowiedzieć na ważniejsze pytanie: czy szwedzki SAAB jest w stanie dowieźć ten program do 2035 roku? Na razie nikt nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, oprócz oczywiście szwedzkiej strony, która jako sprzedawca obieca wszystko.
W wielu komentarzach przewijała się jednak kontrargumentacja, której – moim zdaniem – nie wolno pomijać, a której we wcześniejszych tekstach nie rozwijałem.
SAAB to nie firma-krzak. To jeden z najbardziej przewidywalnych i poukładanych koncernów w Europie.
Kto obserwuje ich programy, ten wie jedno: oni realizują to, co podpisują.
To nie są francuskie wolty kontraktowe, to nie włoskie „będzie jutro”. SAAB ma żelazną reputację – głównie dlatego, że nie bawi się w PR-owe obietnice, tylko robi po swojemu, po szwedzku: powoli, metodycznie, drogo… ale skutecznie.
Dlatego – paradoksalnie – właśnie ten potężny medialny nacisk (wywołany chociażby naszą własną debatą publiczną) działa teraz przeciwko ich ewentualnym wpadkom.
SAAB po prostu nie może sobie pozwolić, żeby przy projekcie, który jest na ustach całej Europy, zaczęły im znowu pękać szwy terminów albo rosły koszty w sposób niekontrolowany.
I tu jest jeszcze drugi element – my mamy wojnę za naszą wschodnią granicą. Każda firma, która wchodzi dziś w projekt dla Polski, wie, że każde potknięcie będzie oglądane „pod mikroskopem”. A26 nie jest okrętem bojowym w sensie klasycznego myślenia o ofensywnych platformach – to narzędzie odstraszania, kontroli i skrytej obecności. Przeznaczone bardziej do działań „przed” wojną niż „w” wojnie.
W takim projekcie spóźnienia są trudniejsze do wytłumaczenia.
W komentarzach pod pierwszymi częściami opinii pojawił się też ciekawy zarzut: że rzekomo „bardziej uderzałem we Francuzów niż w Szwedów”. I tu muszę to dopowiedzieć jasno: tamte teksty były o czym innym. Skupiałem się przede wszystkim na ofertach, które branża faktycznie wskazywała jako realne – niemieckiej, koreańskiej i francuskiej. Dlatego to właśnie francuska propozycja wymagała komentarza, bo Scorpène Evolved nie istnieje w służbie i nie ma żadnego użytkownika, a Polska po latach luk w zdolnościach nie może pozwolić sobie na prototyp. To był i pozostaje główny powód mojej ostrożności wobec tej oferty.
Natomiast Szwecji nie pominąłem z sympatii czy niechęci, tylko dlatego, że w tamtym momencie jej wybór wydawał się skrajnie mało prawdopodobny. Cała branża — od ekspertów po byłych oficerów MW — była zgodna, że program A26 jest obciążony największym ryzykiem: wieloletnimi opóźnieniami, czterema zmianami terminów, rosnącymi kosztami i faktem, że Szwedzi nie zwodowali okrętu podwodnego od 35 lat. Krótko mówiąc: nie analizowałem tej oferty szerzej, bo nie zakładałem, że ktoś rzeczywiście może postawić na projekt, który dopiero wraca na tory po kilku dekadach przerwy.
Dopiero po wypowiedziach ministra i po Waszych komentarzach, w których temat A26 wracał jak bumerang, uznałem, że czas przyjrzeć się tej propozycji z taką samą surowością, z jaką oceniam pozostałe.
Patrzę na to tak:
Ale jednocześnie:
Nie odpowiem dziś jednoznacznie. Mieliśmy na stole koncerny, które oferowały nam okręty pływające już w służbie, sprawdzone przez sojuszników, z gotowym pakietem dla naszego przemysłu i przewidywalnym ryzykiem. A my — z różnych powodów — zjechaliśmy z autostrady na drogę wąską, krętą i najbardziej nieprzewidywalną ze wszystkich dostępnych.
Ale jedno mogę powiedzieć bez wahania: jeśli ten program ma nie podzielić losu Gawrona, to nie Szwedzi, ale my musimy dopilnować, by umowa była korzystna dla naszego kraju — by harmonogramy były twarde, aneksy kontrolowane, a nadzór realny, a nie „na papierze”.
Bo inaczej nawet najlepszy projekt okaże się za drogi, opóźniony i za słaby, a tę lekcję Polska Marynarka Wojenna przerabiała już nie raz.