Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Morze Czerwone stało się laboratorium nowej generacji wojny morskiej. Ataki jemeńskich Huti zatopiły dwa masowce w wyniku czego są ofiary śmiertelne. Ale prawdziwe zagrożenie leży gdzie indziej. Światowe floty po raz kolejny udowodniły, że nie są przygotowane na erę asymetrycznych operacji z użyciem systemów bezzałogowych.
W artykule
6 lipca rebelianci Huti ostrzelali masowiec Magic Seas, przewożący nawozy i stalowe prefabrykaty z Chin do Turcji. Do ataku użyto co najmniej dwóch USV wypełnionych materiałami wybuchowymi. Jednostka została zaatakowana na wodach Morza Czerwonego, a cała 19-osobowa załoga ewakuowała się na pontonach i została podjęta przez przepływający masowiec, który skierował się do portu w Dżibuti. Magic Seas zatonął kilka godzin później.
Czytaj więcej: Morze Czerwone: płonący tankowiec Sounion grozi ekologiczną katastrofą
Dzień później, 7 lipca, podobny los spotkał Eternity C – masowiec pod tą samą banderą. Na jego pokładzie znajdowało się 25 osób, w tym trzech ochroniarzy. Huti użyli morskich dronów i granatników przeciwpancernych, atakując najpierw wieczorem, a następnie powtarzając uderzenie 8 lipca. Mostek i układ napędowy zostały zniszczone, część załogi skoczyła do wody. Co najmniej cztery osoby zginęły, jedenastu uznano za zaginionych. Wrak dryfował przez dwa dni, w wyniku czego 9 lipca zatonął 9 na południe od Bab al-Mandab.
Oba ataki miały miejsce na kluczowych wodach między Morzem Czerwonym a Zatoką Adeńską. Obie jednostki nie przewoziły ładunków wojskowych i nie były objęte ochroną. Jedynym powodem ataku była obecność jednostek na wodach uznawanych przez Huti za obszar działań bojowych.
Ataki na Eternity C i Magic Seas nie były dziełem przypadku – to dobrze znany schemat, obserwowany już w pierwszej fazie kampanii Huti, który obecnie zyskuje nową skalę i intensywność. Miejsce incydentalnych ataków zajęły działania skoordynowane, prowadzone falowo i wymierzone w cele zlokalizowane na całym spektrum tranzytu morskiego – bez względu na banderę, port załadunku czy narodowość załogi.
Co istotne, zarówno Eternity C, jak i Magic Seas nie przewoziły ładunków o charakterze wojskowym, nie znajdowały się też pod ochroną jednostek eskortowych. Jedynym czynnikiem ryzyka była ich obecność w rejonie uznanym przez rebeliantów za „obszar celów priorytetowych” – nieformalną, niestandardową „czarną listę”, w której nie obowiązują żadne reguły.
Czytaj też: Morze Czerwone: okręty US Navy przeciwko nowym pociskom balistycznym Huti
Nie sposób nie porównać tych wydarzeń do tzw. „wojny tankowców” z lat 1984–1988 podczas wojny irańsko-irackiej, kiedy statki handlowe stawały się celem, niezależnie od flagi i kursu. Dziś jednak gra toczy się na wyższym poziomie – Huti używają technologii, które kiedyś zarezerwowane były dla państw z rozwiniętym przemysłem obronnym. Asymetria nie oznacza już prowizorki. To inżynieria strachu – zaprojektowana z myślą o dezorganizacji globalnych szlaków morskich.
Po wznowieniu ataków w lipcu tego roku oczy świata znów skierowały się na koalicję morską kierowaną przez USA (Operation Prosperity Guardian) oraz europejską misję EUNAVFOR Aspides, która działa pod egidą UE.
Na papierze – pokaźne siły. W rejonie operuje kilkanaście okrętów wojennych NATO oraz państw arabskich, wyposażonych w systemy Aegis, radary dalekiego zasięgu i rakiety przechwytujące. W praktyce jednak tylko część tych jednostek została realnie rozmieszczona w newralgicznym obszarze. W chwili ataku żaden z okrętów nie znajdował się w pobliżu cieśniny Bab al-Mandab.
Czytaj również: Morze Czerwone: Pocisk Huti uderza w tankowiec z rosyjską ropą
To rodzi pytania o skuteczność obecnych misji. Czy EUNAVFOR Aspides i Prosperity Guardian to realna tarcza ochronna, czy tylko polityczna fasada? Dowódcy koalicyjni przyznają, że nie są w stanie zapewnić stałej eskorty wszystkim statkom cywilnym – brakuje zarówno jednostek, jak i uprawnień prawnych do aktywnego reagowania bez zgody państw bandery.
Koordynacja między sojusznikami pozostaje niewystarczająca. Choć celem zarówno EUNAVFOR Aspides, jak i Prosperity Guardian jest ochrona żeglugi, brak wspólnego centrum dowodzenia, jednolitych procedur i szybkiego mechanizmu reagowania sprawia, że jednostki handlowe przechodzące przez Morze Czerwone w praktyce pozostają bezbronne.
Choć ataków dokonują bojownicy Huti, nikt nie ma wątpliwości, że Iran pełni rolę głównego zaplecza techniczno‑logistycznego. Dostęp do technologii dronów, rakiet i systemów nawigacyjnych nie bierze się znikąd – Teheran konsekwentnie wspiera swoich jemeńskich sojuszników, traktując ich jako narzędzie presji na Zachód.
Na horyzoncie pojawia się kolejne zagrożenie: Cieśnina Ormuz, przez którą przepływa 1/5 światowego handlu ropą. Irańskie groźby jej zamknięcia to klasyczna strategia „eskalacji kontrolowanej”, której celem jest rozciągnięcie zachodnich sił morskich na dwa równoległe fronty – Morze Czerwone i Zatokę Perską. Moskwa i Pekin przyglądają się uważnie – im większy chaos, tym łatwiej osłabić pozycję USA jako gwaranta bezpieczeństwa szlaków morskich.
Wojna na Morzu Czerwonym to laboratorium nowych realiów morskich. Tradycyjne jednostki – fregaty, niszczyciele, a nawet lotniskowce – coraz częściej okazują się zbyt kosztowne, zbyt wolne i zbyt łatwe do trafienia. Huti udowodnili, że wystarczy kilka milionów dolarów, by unieruchomić okręt wart kilkaset milionów.
Czytaj też: „Tata czy Mama?” – rzecz o okrętach podwodnych i fregatach
Dla Rosji – która właśnie żegna się ze swoim jedynym lotniskowcem – to potwierdzenie, że era wielkich okrętów dobiega końca. Dla USA i NATO – to sygnał, że inwestycje muszą iść w stronę bezzałogowych systemów nawodnych i powietrznych, mobilnych środków rażenia i zintegrowanej świadomości sytuacyjnej. Morze przestaje być wyłącznie przestrzenią stali – staje się środowiskiem dla systemów, które widzą, reagują i atakują szybciej niż tradycyjne okręty.
I teraz zaczyna się poważna rozmowa. Wiem, że niektórzy – zwłaszcza ci, którzy tysiące razy przechodzili przez pokłady i mostki okrętów wojennych na których służyli – mogą z tą diagnozą się nie zgodzić. Powiedzą: „okręty nie odchodzą do lamusa”, „floty wojenne to nadal fundament bezpieczeństwa”. I będą mieć rację.
Ale sens floty wojennej nie leży już wyłącznie w sile ognia ani wielkości okrętu. Dziś liczy się coś więcej – zdolność do integracji, współpracy i adaptacji. W świecie, gdzie dron kamikadze może zatopić masowiec, a cyberatak sparaliżować port, potęga floty nie mierzy się liczbą „luf” – tylko odpornością systemu.
Nie chodzi o to, by rezygnować z klasycznych okrętów wojennych. Chodzi o to, by dać im drugie życie – w realiach współczesnego pola walki na morzu, gdzie technologia decyduje o przeżyciu, a synergia drona i okrętu staje się nowym standardem.
Bo morze nie znosi stagnacji. A historia pokazuje, że kto przegapi moment zmiany – pozostanie w tyle wobec nowych zagrożeń.
Nie czas teraz na uleganie złudzeniom. To nie drony są końcem epoki okrętów – to ostrzeżenie, że epoka ta wymaga nowej definicji.
Okręty wojenne nie znikną z mórz i oceanów, tak jak nie zniknęły czołgi z pola walki mimo narodzin artylerii. Zmieni się ich rola, zmieni się forma – ale nie potrzeba. Nawet najskuteczniejszy bezzałogowiec potrzebuje sensora, wsparcia sieciowego, tarczy i dłoni gotowej nacisnąć przycisk w odpowiednim momencie. To wszystko mogą zapewnić nowoczesne jednostki nawodne i podwodne – jeśli będą zaprojektowane z myślą o przyszłości, nie o kompromisach budżetowych.
Każdy nowy okręt – fregata, niszczyciel, czy okręt podwodny – powinien być dziś nie tylko platformą do przenoszenia uzbrojenia, ale nośnikiem systemów rozpoznania, środków walki radioelektronicznej, sieciocentrycznej kontroli pola walki. Zdolność przetrwania nie zależy już tylko od grubości kadłuba – ale od szybkości adaptacji i integracji z rojem dronów, laserów i systemów wspomaganych sztuczną inteligencją.
Czytaj też: „Tata czy Mama?” – Suplement
Wojna na Morzu Czerwonym przypomina nam brutalnie, że flota wojenna nie może być tylko obecna – musi być gotowa. Gotowa do działania w środowisku nasyconym zagrożeniami, gotowa do obrony nie tylko przed rakietą, ale przed cyfrowym uderzeniem.
Zatem tak - przyszłość wojny morskiej może już nie należeć do potężnych lotniskowców sunących po horyzoncie niczym mityczne bestie. Nie oznacza to jednak, że przestaniemy ich potrzebować. Po prostu będą inne – bardziej zintegrowane.
I co najważniejsze – one już są potrzebne, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Autor: Mariusz Dasiewicz


Gdy w polskich portach, zakładach stoczniowych oraz fabrykach po prawie trzech miesiącach jesiennej harówki większość zdążyła już zapomnieć, jak pachnie ciepłe powietrze nad morzem, tydzień nad andaluzyjskie „Wybrzeże Światła” Costa de la Luz staje się nie kaprysem, lecz sensowną inwestycją przed grudniowym maratonem.
W artykule
Costa de la Luz to kawałek Atlantyku, który uparcie udaje późne lato, kiedy u nas listopad dawno zaciągnął niebo szarą płachtą. Między Kadyksem a Huelvą ciągną się szerokie, jasne plaże, za plecami białe miasteczka, przed oczami horyzont aż po Portugalię. W dzień termometry pokazują w okolicach 19–21°C, woda ma mniej więcej tyle, ile Bałtyk w lipcu, a słońce potrafi świecić po kilka godzin dziennie, jakby nikt mu nie powiedział, że sezon już się skończył.
Tymczasem w naszym kraju od niemal trzech miesięcy trwa zupełnie inny świat. Suwnice chodzą od świtu, w dokach nie ma dnia bez spawania, a kolejne palenie blach czeka już w grafiku. Na terminalach zmiana goni zmianę, offshore chce wszystko „na wczoraj”, a marynarka trzyma swoje harmonogramy. Podobnie wygląda to na lądzie. W hutach piece idą pełną mocą, w zakładach produkcyjnych kolejne zlecenia wjeżdżają jedno za drugim, a na budowach trwa gonitwa przed zimą.
Po wakacjach zostały pojedyncze zdjęcia w telefonie i rachunek za lody w nadmorskim barze. Większość z nas dawno weszła w tryb: „roboty jest tyle, że nawet nie ma kiedy zatęsknić za plażą”.
Czytaj więcej: Październik nad morzem: 5 spokojnych miejsc na krótki wypad
A jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi ta myśl, która wraca właśnie teraz. Dzień zrobił się tak krótki, że wychodzimy z domu po ciemku i wracamy o zmroku, jakby ktoś wyłączył światło na całą dobę.
W dodatku przyszły pierwsze przymrozki — przez ostatnie dwie noce temperatura w wielu miejscach naszego kraju spadała poniżej zera, trawa skrzypi pod butami, a w powietrzu czuć już zapowiedź zimy. Grudzień wisi w kalendarzu jak „ciężka, zimna” chmura.
I wtedy pojawia się ta myśl: może warto na chwilę wyskoczyć tam, gdzie pod koniec listopada Atlantyk wciąż pachnie ciepłym powietrzem.
Zamiast kolejnego weekendu spędzonego między pracą a obowiązkami – kilka dni na Costa de la Luz. Rano krótki spacer w cienkim t-shircie. W południe kawa pod palmą. Wieczorem kolacja przy szumie fal, a nie przy jednostajnym hałasie sprężarek czy wentylatorów.
To mały reset dla tych, którzy część lata i prawie całą jesień przepracowali na pełnych obrotach. Wychodzili z domu o ciemku, wracali po zmroku i nawet nie mieli kiedy naprawdę złapać oddechu.
Bo jeśli jest w roku moment, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda ciepłe słońce odbijające się na wodzie, a nie na stalowej burcie – to właśnie teraz. Szukając w sieci miejsc, gdzie listopad wciąż pachnie latem, trafiłem na cztery miejsca na południowym wybrzeżu Hiszpanii – Costa de la Luz, którymi chcę się z Tobą podzielić i na które chcę Cię po prostu zaprosić. Zapraszam
Pierwszym miejscem, które staje przed oczami, jest Kadyks. Na mapie wygląda jak okręt zacumowany na końcu lądu – kawałek miasta wysunięty w Atlantyk tak daleko, jak tylko się da. Stare miasto siedzi na wąskim półwyspie, z trzech stron otulonym wodą. Z jednej strony masz szeroką, miejską Playa de la Victoria, z drugiej zaś bardziej kameralną La Caletę – plażę, która w filmach potrafi udawać Hawanę.

To miasto jest jak stworzone dla ludzi, którzy całe życie kręcą się wokół portów. Idziesz promenadą, mijasz stocznię, wstępujesz na chwilę na targ rybny, gdzie lód chrzęści pod nożami sprzedawców, a zapach morza jest mocniejszy niż w jakimkolwiek porcie kontenerowym. Wieczorem siadasz w barze na tortillitas de camarones – cienkie, chrupiące placki z małymi krewetkami, coś między przekąską a rytuałem. Do tego kieliszek chłodnego wina, szum rozmów i gdzieś w tle Atlantyk, który przypomina, po co tu właściwie przyjechałeś.
Drugim miejscem, które w tej opowieści pojawia się od razu po Kadyksie, jest Conil de la Frontera. Conil to klasyczne andaluzyjskie miasteczko: białe domy, wąskie uliczki i długi pas piasku, który zaczyna się właściwie tuż za ostatnią zabudową. Latem bywa tu tłoczno, ale poza sezonem zostaje to, czego najbardziej brakuje ludziom przyzwyczajonym do hałasu suwnic i młotów pneumatycznych: cisza, równy szum fal i zapach smażonej ryby unoszący się znad małych barów przy plaży.
Czytaj więcej: Październik w Gdańsku. Mekka przemysłu stoczniowego i jesiennego spokoju
Te miejscowi żyją z morza – w kartach dań króluje świeży tuńczyk, kalmary, dorady, wszystko proste, bez zadęcia, jakby wrzucone na patelnię prosto z porannego połowu. To dobre miejsce na swój własny rytm dnia: rano spacer albo kąpiel na pustej plaży, w południe ryba z widokiem na wodę, a po południu kilka akapitów napisanych przy otwartym oknie, kiedy Atlantyk zagląda do środka razem z wiatrem.
Jeśli dwa pierwsze miejsca wydają Ci się zbyt spokojne, trzecim, które wpadło mi w oko podczas internetowych poszukiwań, jest Tarifa. Tam, gdzie Atlantyk spotyka się z Morzem Śródziemnym, leży miasteczko, które żyje z wiatru. Tu przyjeżdżają kitesurferzy i windsurferzy z całej Europy, bo statystyki są bezlitosne: wieje prawie zawsze. Szeroka plaża ciągnie się kilometrami, w tle rysują się góry, a po drugiej stronie cieśniny migocze w nocy światło Afryki.
To miejsce trochę bardziej dzikie, mniej „hotelowe”, bardziej na ludzi, którzy lubią żywioł, a nie równo przystrzyżone trawniki przy basenie. Idealne, jeśli naprawdę chcesz się odciąć od stoczniowej rutyny i przypomnieć sobie, jak wygląda morze w wersji nieobudowanej nabrzeżem: fala, piasek, wiatr, szum linek od latawców nad głową. Tu trudno udawać, że morze jest tylko „tłem do pracy” – ono gra pierwszą rolę.
A na koniec – wybór, który szczególnie przyciągnął moją uwagę podczas szukania tych miejsc: El Puerto de Santa María. Jeśli brakuje Ci portowej infrastruktury, ale marzysz o niej w wakacyjnej wersji, to bardzo dobry kierunek. Miasto ma kilka plaż ciągnących się wzdłuż zatoki, a do tego marinę Puerto Sherry – z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu. To trochę inny świat niż surowe przemysłowe porty: te same maszty i liny, ale zamiast dźwigów – palmy, zamiast hałasu doków – rozmowy przy stolikach. Dla kogoś z branży to ciekawa perspektywa: zobaczyć, jak wygląda „miękkie” oblicze portu, zorientowanego na turystykę i rekreację, a nie tylko przeładunek.
Czytaj więcej: Spokojna, szeroka i nadmorska. Wioska Sianożęty, która nie udaje kurortu
El Puerto de Santa María to port, który po godzinach zdejmuje roboczy kombinezon i zakłada lnianą koszulę. Z jednej strony masz Puerto Sherry – marinę z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu, gdzie zamiast stukotu dźwigów słychać rozmowy i szkło stukające o blat. Kilka kroków dalej stoi kamienny Castillo de San Marcos, twierdza pamiętająca czasy, gdy wino i przyprawy wyjeżdżały stąd żaglowcami w świat. Do tego bodegi sherry, w których między rzędami beczek czujesz, że handel morski ma tu dłuższą historię niż niejedna stocznia. Idealne miejsce na dzień, w którym chcesz mieć i morze, i port, ale w wersji zdecydowanie bardziej wakacyjnej niż przemysłowej.
To wszystko działa dlatego, że klimat naprawdę pozwala uciec od polskiego, pochmurnego listopada. W połowie miesiąca temperatury w dzień trzymają 18–22°C, nocą spadają do 10–14°C. Atlantyk ma około 18-19°C, zdarzają się dni, gdy dobija do 20°C – czyli tyle, ile Bałtyk potrafi mieć w lipcu.
I tu pojawia się pytanie, które warto sobie zadać: może zamiast kolejnego weekendu w ciemnym, listopadowym rytmie, lepiej spędzić kilka dni tam, gdzie po południu wciąż można usiąść nad wodą w koszuli z krótkim rękawkiem? Może Costa de la Luz to właśnie ten moment w roku, kiedy warto pozwolić sobie na krótkie odejście od codzienności – żeby wrócić z głową lżejszą, a spojrzeniem wychodzącym poza kalendarz.
Jeśli szukasz miejsca na cichy oddech tuż przed zimą, te cztery wybrzeżne miejscowości Andaluzji naprawdę są tego warte. Może w tym roku to Ty sprawdzisz, jak wygląda koniec listopada tam, gdzie słońce wciąż pamięta o lecie?
Autor: Mariusz Dasiewicz