Enter your email address below and subscribe to our newsletter

TKMS: chcemy, by Polska dołączyła do podwodnej potęgi Europy

Niemcy nie blefują. TKMS otworzył karty, pokazując gotowość technologiczną, przemysłową i polityczną. Z informacji publicznie dostępnych przez koncern wynika jasno: Polska jest traktowana jako kluczowy partner w rozbudowie europejskiej potęgi podwodnej.

TKMS nie tylko przedstawia swoje możliwości produkcyjne, ale też wizję współpracy obejmującą transfer technologii, serwisowanie i wspólne budowanie bezpieczeństwa morskiego. To nie deklaracje – to zaproszenie do wejścia na głęboką wodę.

Niezależność po niemiecku

W czerwcu tego roku thyssenkrupp Marine Systems formalnie zmienił nazwę na TKMS. Zmiana, na pozór kosmetyczna, ma głębsze znaczenie – to symbol wyjścia stoczni z cienia koncernu i przejścia do pełnej samodzielności. Jak tłumaczą Niemcy, chodzi nie tylko o zarządzanie, ale o nowy sposób myślenia: TKMS ma być już nie „oddziałem przemysłowego giganta”, lecz suwerennym graczem na rynku globalnej obronności morskiej.

To decyzja strategiczna. TKMS jest dziś największym systemowym dostawcą w niemieckim przemyśle morskim i jednym z niewielu w Europie, który łączy projektowanie, produkcję i pełny serwis okrętów podwodnych. Firma przewiduje gwałtowny wzrost zapotrzebowania na tego typu jednostki w ciągu najbliższej dekady, co – przy rosnących napięciach geopolitycznych – oznacza szansę na rozwój, ale też odpowiedzialność. Niemcy chcą ją udźwignąć jako niezależny podmiot.

TKMS chce być morską potęgą

Nowy rozdział ma też nową ambicję. Berlin nie ukrywa, że TKMS ma stać się „morską potęgą” – firmą oferującą nie tylko pojedyncze okręty, lecz całe zintegrowane systemy morskie: od platform załogowych i bezzałogowych, po sieci czujników, efektorów i mobilnych stanowisk rozpoznania.

Chodzi o ekosystem zdolny działać jako „system systemów”, odporny na zmienne środowisko, zagłuszenia czy zakłócenia. Niemcy chcą, by TKMS stał się europejskim liderem z prawdziwego zdarzenia — technologicznie i organizacyjnie.

🔗 Czytaj więcej: Dobro Sił Zbrojnych? A co ja z tego będę miał?

To zresztą nie są puste ambicje. TKMS jest dziś jedną z nielicznych stoczni na świecie, które realnie wyznaczają kierunek rozwoju okrętów podwodnych. Okręty ich konstrukcji pływają pod banderami ponad tuzina państw — od Norwegii, przez Grecję i Izrael, po Koreę Południową. To światowa ekstraklasa wśród producentów jednostek podwodnych, zbudowana na niemieckiej dyscyplinie technicznej, perfekcji wykonania i bezkompromisowej jakości. W tej dziedzinie Niemcy są, po prostu, światową potęgą.

Co z ofertą dla Polski?

Zmiana nazwy nie zmienia nic w sprawie programu Orka. Oferta pozostaje taka sama, a Niemcy jasno potwierdzają, że realizacja projektu dla Marynarki Wojennej RP mieści się w ich obecnych możliwościach produkcyjnych. Co więcej, dzięki uruchomieniu nowego zakładu w Wismarze, TKMS niemal podwoił moce wytwórcze, co pozwala na równoległą realizację zamówień dla Niemiec, Norwegii i potencjalnie dla Polski.

Niemiecki koncern stoczniowy podkreśla, że terminy wymagane przez Agencję Uzbrojenia są możliwe do dotrzymania – i to bez kompromisów jakościowych. Co więcej, Berlin sugeruje, że współpraca międzyrządowa na poziomie G2G (Government-to-Government) może jeszcze te terminy skrócić dzięki elastyczności w polityce bezpieczeństwa w ramach UE i NATO.

OOP typu Ula – most do przyszłości

Jednym z najciekawszych elementów niemieckiej propozycji jest rozwiązanie tymczasowe – przekazanie Polsce okrętu typu Ula jako tzw. „gap filler”. To jednostka dobrze znana i sprawdzona, wciąż ceniona za niezawodność. W tym kontekście warto podkreślić, że Marynarka Wojenna RP ma już doświadczenie w przejmowaniu norweskich okrętów, czego przykładem był program Kobben. Jak przekonuje TKMS, podobny transfer można byłoby przeprowadzić sprawnie – w porozumieniu z Norwegią i Niemcami – wraz z pełnym pakietem szkoleniowym i wsparciem infrastrukturalnym.

Taki krok pozwoliłby utrzymać ciągłość wyszkolenia załóg oraz przygotować zaplecze techniczne jeszcze przed wejściem do służby nowych okrętów w ramach programu Orka.

To nie byłby zakup z drugiej ręki, lecz element procesu wejścia Polski do programu 212CD, a więc logiczny etap przejściowy w szkoleniu załóg i testowaniu infrastruktury. TKMS przekonuje, że OOP typu Ula pozwoliłaby polskim podwodniakom szybciej oswoić się z filozofią operacyjną przyszłych jednostek 212CD.

Transfer technologii. Sprawdzian wiarygodności

Jednym z najważniejszych punktów odpowiedzi TKMS jest deklaracja, że Polska otrzyma własne centrum serwisowo-obsługowe (MRO) dla okrętów typu 212CD. Niemcy nie tylko uważają, że nasz przemysł ma zdolność do stworzenia takiego ośrodka, ale też argumentują, że wobec rosnącej liczby zamówionych jednostek – zarówno dla Niemiec, Norwegii, jak i przyszłych użytkowników w Europie – obecne moce serwisowe w regionie zwyczajnie nie wystarczą.

W praktyce oznacza to, że Polska mogłaby stać się hubem serwisowym dla całego Bałtyku, a PGZ Stocznia Wojenna– naturalnym gospodarzem tego projektu. Z perspektywy ekonomicznej to projekt, który może przynieść PGZ Stoczni Wojennej wielomilionowe przychody i trwałe kompetencje serwisowe w zakresie nowoczesnych okrętów podwodnych. W ciągu najbliższej dekady po Bałtyku będzie operować od 13 do 15 jednostek typu 212A i 212CD, które wymagają regularnych przeglądów, modernizacji i wsparcia technicznego.

Dla PGZ SW to nie tylko potencjalny przychód, ale także realna droga do budowy kompetencji, które pozwoliłyby Polsce wejść do europejskiego łańcucha utrzymania i modernizacji nowoczesnych okrętów podwodnych.

TKMS jasno potwierdza także gotowość współpracy z polskimi stoczniami. Wskazuje, że niezależne użytkowanie okrętów podwodnych przez Polskę wymaga udziału krajowych podmiotów, a firma dysponuje sprawdzonymi modelami transferu technologii, szkolenia i produkcji licencyjnej. To nie są puste deklaracje – Niemcy przypominają, że podobne projekty zrealizowali już m.in. w Norwegii, Grecji i Korei Południowej, budując tam lokalne zdolności MRO na bazie własnych technologii.

AIP, stal niemagnetyczna i przewaga na Bałtyku

TKMS nie ma kompleksów technologicznych. W odpowiedziach podkreśla, że klasa 212CD została zaprojektowana z myślą o operacjach w płytkich, trudnych akwenach – takich jak Bałtyk. Kluczowe jest zastosowanie stali niemagnetycznej, co niemal całkowicie eliminuje sygnaturę magnetyczną okrętu, utrudniając jego wykrycie systemom MAD (magnetic anomaly detection).

To właśnie ta technologia, obok napędu niezależnego od powietrza (AIP), sprawia, że okręty TKMS od lat wyznaczają światowe standardy w kategorii „cichej floty”.

Logistyka NSM: europejska sieć i polski filar

Hiszpania już przestawia swoją flotę na NSM – decyzja o wyborze pocisku jako następcy Harpoona i kontrakt na dostawy dla fregat F-110 czy modernizowanych F-100 pokazują, że powstaje szerszy „sojusz użytkowników” wokół rozwiązań proponowanych przez Kongsberga. W tym kontekście kluczowe dla Polski jest to, że TKMS wprost wskazuje na zdolność integracji NSM/NSM-SL z nową generacją 212CD.

Wersja podwodna – NSM-SL – nie jest już teorią, lecz rozwijaną konsekwentnie technologią: kapsuła do wyrzutni 533 mm, „swim-out”, a następnie odrzucenie osłony i lot marszowy. Fundamentem jest sprawdzona rodzina NSM/JSM, co ogranicza ryzyko integracyjne. W literaturze branżowej wariant SL pojawia się właśnie w kontekście użytkowników 212CD – a więc także potencjalnie Polski. Producent nie publikuje jeszcze oficjalnych dat, ale kierunek jest wyznaczony.

Szacunki wskazują, że okno końca dekady będzie momentem realnym dla wdrażania NSM-SL. To dobrze wpisuje się w kalendarz 212CD – testy platform od 2027 r., pierwsze dostawy od 2029 r. TKMS podkreśla, że ich rozwiązania są projektowane właśnie z myślą o tym, by wprowadzić na Bałtyk efektor, którego przeciwnik nie zlokalizuje i nie zneutralizuje.

NSM to nie tylko pocisk przeciwokrętowy. To broń, która łączy precyzję uderzeń lądowych i morskich, pasywne naprowadzanie IIR, odporność na zakłócenia i profil lotu o niskiej wykrywalności. Wersja SL przenosi tę filozofię pod wodę – zwiększa nieprzewidywalność, zmusza przeciwnika do rozproszenia obrony.

Na tym tle warto przypomnieć, że Wojskowe Zakłady Elektroniczne w Zielonce zostały już wyznaczone jako centrum serwisowo-naprawcze rakiet NSM na poziomie zakładowym w ramach offsetu dla Morskiej Jednostki Rakietowej. To oznacza, że Polska posiada nie tylko użytkownika, ale i własne kompetencje w zakresie utrzymania tego efektora.

Dla Polski to jasny sygnał: wybór TKMS i wejście w program 212CD najpewniej sprawią, że pierwsza Orka wyjdzie w morze z NSM – pociskiem, który dziś buduje europejskie odstraszanie i poważnie pokrzyżuje rosyjskie kalkulacje.

Polska powinna myśleć o uzbrojeniu pod wodą, nie tylko o samej Orce

Niewątpliwie najważniejszą kwestią przy wyborze nowych okrętów podwodnych dla Marynarki Wojennej RP jest dziś ich uzbrojenie – zdolność do przenoszenia i odpalania pocisków manewrujących dalekiego zasięgu. W realiach wojny w Ukrainie i narastających napięć w całym regionie Bałtyku to właśnie ta zdolność staje się kluczem do wiarygodnego odstraszania.

Bałtyk przestał być morzem tranzytowym – stał się przestrzenią rywalizacji i demonstracji siły. Okręt podwodny z pociskiem manewrującym w wyrzutni to dziś strategiczny głos państwa: potrafi przemówić bez zapowiedzi i bez słów. Współczesne pole walki premiuje tych, którzy działają w ciszy i uderzają z głębi.

Dlatego to nie sam okręt, lecz jego uzbrojenie będzie definiować znaczenie Orki w nowym układzie bezpieczeństwa Europy.

W świecie, w którym linie frontu przesuwają się szybciej niż zdążą przybyć nowe okręty, liczy się nie to, co pływa, lecz to, co może uderzyć z głębin. Dlatego rozmowa o programie Orka nie powinna ograniczać się do wyboru producenta kadłuba, ale do tego, czy Polska wejdzie w posiadanie zdolności do uderzeń dalekiego zasięgu z morza. Bo w XXI wieku prawdziwa siła floty kryje się nie na powierzchni, lecz pod nią.

Zanurzony okręt podwodny, który potrafi wystrzelić pocisk manewrujący na cel lądowy i nawodny, to nie tylko broń. To narzędzie politycznego przymusu. NSM-SL – wersja znanego NSM dostosowana do odpalania z wyrzutni torped 533 mm – wnosi do gry element nieprzewidywalności. Skryte, precyzyjne uderzenie z morza zmusza przeciwnika do przekierowania zasobów i uwagi, zmniejszając jego zdolność działania w innych miejscach.

Technicznie NSM-SL bazuje na sprawdzonych rozwiązaniach NSM i JSM. Ma lecieć daleko, trafić precyzyjnie i przetrwać w środowisku z intensywnym wsparciem walki elektronicznej. W praktyce oznacza to ponad 250 km zasięgu, działanie przy zakłóconym GPS, pasywną głowicę samonaprowadzającą z kamerą IR, zdolność odróżniania celów dzięki wbudowanej bazie obrazów oraz profil lotu optymalizowany pod kątem niskiej wykrywalności. Do nawigacji użyto systemów inercyjnych, wojskowego odbiornika GPS, wysokościomierza laserowego oraz map cyfrowych i analizy falowania morza.

🔗 Czytaj też: tkMS wspiera szkolenie nurków niemieckiej Deutsche Marine

Konstrukcyjnie NSM-SL to przede wszystkim integracja w kapsule transportowo-odpaleńczej mieszczącej się w standardowej wyrzutni torpedowej 533 mm. Po „swim-out” kapsuła wynurza się, pocisk odrzuca osłonę i kontynuuje lot silnikiem marszowym; przewidziana jest też opcja użycia silnika wspomagającego w celu zwiększenia zasięgu. Minimalne modyfikacje płatowca i zastosowanie rozwiązań JSM redukują ryzyko techniczne i przyspieszają wprowadzenie tej zdolności do służby.

Dla Polski, która już eksploatuje NSM w Morskiej Jednostce Rakietowej oraz zbudowała krajowe centrum serwisowe, NSM-SL to naturalny i rozsądny rozwój kompetencji. To nie tylko kolejny wariant rakiety — to poważne wzmocnienie możliwości odstraszania i instrument działania, którego wartość rośnie wprost proporcjonalnie do tego, jak trudno znaleźć platformę, z której zostanie odpalony.

Bo to właśnie takich okrętów najbardziej boi się Rosja – tych, których nie widać, które milczą i mogą uderzyć w dowolnym momencie i z dowolnego miejsca. Okręt podwodny uzbrojony w pocisk manewrujący to broń nie tyle ofensywna, co psychologiczna. Działa na wyobraźnię przeciwnika bardziej niż na jego flotę. Uczy ostrożności i każe liczyć się z Polską nie tylko na mapie, ale i pod powierzchnią morza.

Niemcy kontra reszta świata. Sprawdzian transparentności

Najbardziej delikatny punkt dotyczy konkurencji. Włosi i Koreańczycy również ubiegają się o kontrakt w ramach programu Orka, oferując jednostki będą w tych flotach na licencji niemieckiej – włoski typ Todaro bazuje na 212A, a koreańska KSS-I to rozwinięcie projektu 209. Naturalnie rodzi się pytanie, jak wygląda kwestia praw licencyjnych i czy oba państwa mają pełną swobodę ich dalszej odsprzedaży.

Zgodnie z międzynarodowymi umowami każda transakcja dotycząca okrętów opartych na niemieckich projektach wymaga zgody Berlina. Jak w praktyce wyglądałoby jej uzyskanie? Czy oferty Włoch i Korei Południowej zawierają jasne zapewnienia w tej sprawie? I najważniejsze: czy nie rodzi to ryzyka opóźnień w dostawach dla Polski?

TKMS nie odnosi się do tego wprost – co w kontekście delikatnej równowagi dyplomatycznej jest zrozumiałe. Niemcy unikają otwartego sporu z partnerami z południa i Dalekiego Wschodu. Ale pytania pozostają. A skoro w grze liczy się czas, Polska musi wiedzieć, czy takie konstrukcje prawne nie spowolnią realizacji całego programu.

I tu pojawia się zasadnicze pytanie – czy uczciwe jest, by inne państwa przedstawiały w przetargu okręty jako własne konstrukcje, przyznając co prawda ich niemieckie pochodzenie, ale nie wyjaśniając, w jaki sposób i kiedy zamierzają uzyskać zgodę Berlina na ich sprzedaż Polsce?

Bo w grze, w której liczy się czas, taka niepewność może kosztować miesiące – a dziś Polska nie ma już luksusu czekania.

W świecie zbrojeń nie ma nic gorszego niż niepełna transparentność. Bo zakup okrętu podwodnego to nie jednorazowy kontrakt – to więź na 40 lat. Wymaga lojalności, partnerstwa i zaufania.

A Polska? Czy dziś, w czasie wojny za naszą wschodnią granicą, w sytuacji rosnącego napięcia w Europie i niepewności sojuszy, może sobie pozwolić na ryzyko, że decyzja o dostawie okrętów będzie zależała od trzeciego kraju?

Czy stać nas na to, by po wyborze oferty czekać miesiącami, aż Włosi lub Koreańczycy wynegocjują z Niemcami zgodę na sprzedaż? Każdy miesiąc opóźnienia to miesiąc stracony dla bezpieczeństwa. Dziś nie mamy komfortu dyplomatycznej cierpliwości – potrzebujemy realnych zdolności na dziś, nie deklaracji.

Czas decyzji. Polska nie może pozwolić sobie na czekanie

Program Orka nie jest tylko zakupem sprzętu. To wybór cywilizacyjny – decyzja, z kim Polska chce przez kolejne dekady budować swoje zdolności morskie, przemysł okrętowy i bezpieczeństwo naszego kraju.

Berlin wyłożył karty na stół. Mówi jasno, co może dać, a czego nie. Włosi i Koreańczycy – jak na razie – wolą, by o pochodzeniu ich okrętów mówiło się półgębkiem.

Wszystkie pytania zostały już zadane. Wszystkie odpowiedzi – udzielone. Teraz to nie kwestia technologii, lecz odwagi naszych decydentów.

Dla mnie osobiście nie ma znaczenia, kto dostarczy Polsce okręty podwodne — wszystkie liczące się koncerny udowodniły, że potrafią budować jednostki tej klasy i niewątpliwie dostarczą je zgodnie z zamówieniem.

🔗 Czytaj również: Okręty podwodne w 2027 roku. Jest oferta, o której nikt nie mówi. Dlaczego?

Co do deklaracji o wymiarze czasowym, pozwolę sobie jednak na odrobinę pesymizmu. Jak pokazuje praktyka stoczni na całym świecie, proces budowy okrętów podwodnych rzadko kończy się w zakładanym terminie. Nawet największe potęgi morskie notują wieloletnie opóźnienia – między planem a wodowaniem często mijają nie miesiące, lecz lata.

Dlatego w polskim przypadku nie chodzi tylko o to, kto zbuduje Orkę, ale kiedy i czy zdążymy uzbroić się na czas. Bo jeśli realny horyzont dostaw to kolejna dekada, oznacza to, że czterdzieści lat po pierwszych deklaracjach Polska wciąż będzie czekać na własne okręty podwodne.

To nie jest już problem techniczny, lecz strategiczny. Czy możemy pozwolić sobie na kolejne dziesięć lat bez własnej floty podwodnej, gdy do służby niebawem wejdą fregaty Miecznik?

Jeśli będziemy zwlekać, za dekadę otrzymamy nowoczesne kadłuby – ale być może już bez uzbrojenia, o którym dziś tak intensywnie rozmawiamy, a które jest nam tak bardzo potrzebne.

Czas nie gra na naszą korzyść, a morze nie zna litości. Orka – jeśli ma się wynurzyć – musi to zrobić teraz.

Z publicznych deklaracji TKMS wynika jedno: Niemcy chcą, by Polska dołączyła do europejskiej potęgi podwodnej. Co z tego wyniknie, pokażą najbliższe tygodnie.

I oby nie było za późno.

Autor: Mariusz Dasiewicz

Udostępnij ten wpis

Jeden komentarz

  1. Jest mały problem. Realizacja zamówienia po 2038 roku. Chyba, że miejsce w kolejce odstąpią nam zarówno Niemcy, jak i Norwegowie. Kolejny minus to cena. Dużo wyższa od pozostałych oferentów. Okręt jeszcze nie istnieje (podobnie jak szwedzki A26). Na papierze i fotografii projektu wygląda on solidnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Powrót brytyjskiej grupy lotniskowcowej HMS Prince of Wales

    Powrót brytyjskiej grupy lotniskowcowej HMS Prince of Wales

    Po ośmiu miesiącach aktywności na trzech oceanach brytyjska grupa lotniskowcowa z HMS Prince of Wales powróciła 30 listopada do Portsmouth. Tym wejściem Royal Navy zamknęła operację Highmast — największe rozmieszczenie sił morskich w bieżącym roku.

    Symboliczny finał operacji Highmast

    Rankiem, w końcówce listopada, okręty brytyjskiej grupy lotniskowcowej zaczęły wchodzić do Portsmouth. Lotniskowiec HMS Prince of Wales prowadził szyk powrotny, zamykając tym samym globalną kampanię, w ramach której zespół pokonał ponad 40 tys. mil morskich — dystans odpowiadający półtorakrotnemu okrążeniu Ziemi.

    Powitanie miało wymiar uroczysty, zgodny z tradycją Royal Navy: jednostki portowe wykonały salut wodny, zaś załogi eskort i pomocniczych okrętów stanęły wzdłuż burt. Po wielu miesiącach nieobecności marynarze i lotnicy wrócili do rodzin, kończąc etap najbardziej kompleksowej operacji tej części floty od kilku lat.

    Osiem miesięcy globalnej obecnści

    Operacja Highmast rozpoczęła się wiosną, kiedy z Portsmouth i Bergen wyszły pierwsze okręty tworzące grupę zadaniową. Jej głównym celem było potwierdzenie zdolności Royal Navy do prowadzenia wielodomenowych działań dalekomorskich oraz utrzymania spójnej współpracy z sojuszniczymi okrętami.

    W trakcie misji grupa operowała kolejno na Morzu Śródziemnym, w obszarze Kanału Sueskiego, na Oceanie Indyjskim oraz w zachodniej części Indo-Pacyfiku. W tym czasie przeprowadzono szereg ćwiczeń, w tym z marynarkami Włoch, Japonii, Australii, Kanady i Norwegii.

    Dowódca zespołu, komandor James Blackmore, określił operację jako „najszerszy sprawdzian brytyjskiej projekcji siły od lat”, podkreślając jednocześnie wzrost interoperacyjności i zdolności bojowej grupy.

    Skład i możliwości zespołu HMS Prince of Wales

    Trzon Carrier Strike Group stanowił lotniskowiec HMS Prince of Wales, na którego pokładzie operowało skrzydło lotnicze złożone z samolotów F-35B oraz śmigłowców ZOP i maszyn rozpoznawczych. Uzupełnienie stanowiły niszczyciel rakietowy HMS Dauntless, fregata HMS Richmond, norweska fregata HNoMS Roald Amundsen oraz jednostki wsparcia — tankowiec RFA Tideforce i logistyczny HNoMS Maud.

    W kulminacyjnej fazie misji, podczas ćwiczeń na Indo-Pacyfiku, siły zespołu liczyły ponad 4 tysiące żołnierzy i marynarzy.

    Kluczowe wnioski z misji Highmast

    Zakończona kampania miała znaczenie wykraczające poza tradycyjny pokaz bandery. HMS Prince of Wales po serii wcześniejszych problemów technicznych przeszedł pełny cykl eksploatacyjny, obejmujący przeloty, intensywne działania lotnicze oraz współpracę w warunkach, które sprawdzają możliwości układu napędowego, systemów pokładowych oraz modułów sterowania lotami.

    Misja była więc testem nie tylko dla całego zespołu, ale i samego lotniskowca, który tym etapem potwierdził pełną gotowość do globalnych operacji. Dla Royal Navy oznacza to domknięcie okresu niepewności oraz wejście w etap stabilnej eksploatacji obu brytyjskich superlotniskowców.

    Powrót jest równie istotny jak jej wyjście

    Operacja Highmast udowodniła, że Wielka Brytania pozostaje zdolna do nieprzerwanej obecności na głównych morskich szlakach komunikacyjnych, szczególnie w regionie Indo-Pacyfiku. W sytuacji rosnącej aktywności floty chińskiej i agresywnych działań rosyjskich — zarówno w Arktyce, jak i na Morzu Śródziemnym — wartościowa obecność sojuszniczych komponentów nabiera szczególnego znaczenia.

    Zakończenie operacji pokazuje także, jak duże znaczenie ma utrzymanie ciągłości działań Royal Navy. Powrót HMS Prince of Wales nie kończy brytyjskiej aktywności na Indo-Pacyfiku — stanowi raczej zamknięcie pierwszej z serii zaplanowanych rotacji, które w ciągu kolejnych lat mają stać się fundamentem obecności brytyjskiej bandery na kluczowych szlakach morskich.

    Kampania, która przejdzie do historii Royal Navy

    Ośmiomiesięczna misja Highmast zapisze się jako jedno z najważniejszych przedsięwzięć brytyjskiej floty ostatnich lat. Zespół przeszedł pełne spektrum działań — od ćwiczeń sojuszniczych po operacje realizowane w rozległych akwenach zachodniej części Indo-Pacyfiku.

    Powrót grupy lotniskowcowej, z HMS Prince of Wales na czele, stanowi potwierdzenie, że brytyjski system lotniskowcowy jest w stanie prowadzić globalne operacje w sposób ciągły, niezawodny i zgodny z wymaganiami współczesnej architektury bezpieczeństwa.