Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Armia Nowego Wzoru [Polemika część 2]

2 października 2021, na Portalu Stoczniowym opublikowałem krótki tekst pod tytułem „Armia Nowego Wzoru – czyli jak Biały Słoń potknął się o własne nogi [Polemika]” który był reakcją na zaprezentowaną przez zespół Strategy&Future koncepcję tak zwanej Armii Nowego Wzoru.

W dniu 18 grudnia 2021 r., ten sam zespół przedstawił niemal 11-godzinną transmisję prezentacji całościowej koncepcji Armii Nowego Wzoru, w tym godzinną część poświęconą prowadzeniu działań na Morzu Bałtyckim. Poniższy tekst stanowi mój komentarz do tego ostatniego wydarzenia.

Bałtyk nie nadaje się do prowadzenia działań morskich,

nie ma on znaczenia wojskowego, okręty NATO nie przypłyną z pomocą,

dlatego kochani Polacy nie budujcie własnych sił morskich 

bo to strata czasu i pieniędzy.

W taki, złośliwy sposób, można by podsumować prezentację Armii Nowego Wzoru, w części dotyczącej działań na morzu. 

Z co drugiego zdania przebija strategiczna myśl amerykańska, z czym S&F, w osobie dr Bartosiaka, nawet się nie kryje, a wręcz przeciwnie, epatuje „amerykańskością” żeby zawczasu wsadzić potencjalnego krytyka w buty niedouczonego prowincjusza. 

A szkoda, bo świadczy to wyłącznie o samodzielnej miałkości analitycznej S&F w tej dziedzinie, sprowadzającej problem obrony państwa na obszarach morskich do zwykłej nawalanki, a nie poważnej analizy strategicznej, ważącej wszelkie za i przeciw. Niestety, przekonanie, że wystarczy metodą odtwórczą przekopiować wnioski Wielkiego Brata na bałtycki grunt jest drogą donikąd, a przynajmniej drogą na manowce. 

Żeby ułatwić poruszanie się w gąszczu prezentacji przyjąłem prostą konwencję polemiki. W pierwszej kolejności jest podany czas prezentacji i wypowiedziana przez dr Bartosiaka fraza bądź przytoczony tekst ze slajdu, a poniżej moje stanowisko.

Czytaj więcej: https://portalstoczniowy.pl/moja-marynarka-felieton/

Zacznijmy od dwóch stwierdzeń co do których zgadzam się z dr Bartosiakiem w pełnym zakresie.

(7.08.42) „Nie ma rozwiniętej kultury strategicznej państwa morskiego”.

W swoich tekstach czy wypowiedziach wielokrotnie zaznaczałem że Polska była (albo starała się być) państwem morskim tylko dwa razy w historii. Po raz pierwszy w czasach Władysława IV, a po raz drugi w 20-leciu międzywojennym.

Po II. WŚ funkcję naczelnego stratega przejął Związek Radziecki, powstał Układ Warszawski, a polskie siły morskie pełniły wyłącznie rolę usługową w stosunku do Floty Bałtyckiej ZSRR. 

Kadry oficerskie wykształcone w Akademii Marynarki Wojennej w Leningradzie zasiliły zarówno szeregi dowódcze na flocie jaki i kadry akademickie w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej w Gdyni. Polska, morska sztuka operacyjna była kopią tej radzieckiej.

Po rozpadzie Związku Radzieckiego nastał etap Partnerstwa dla Pokoju, a następnie członkostwo w NATO. I tak jak wcześniej czerpaliśmy całość wiedzy ze Wschodu, tak teraz sięgnęliśmy po krynicę mądrości z Zachodu

A ponieważ, w przeciwieństwie do wojsk lądowych, nie mieliśmy historycznych doświadczeń z prowadzenia wojen na morzu, w sposób oczywisty nie dorobiliśmy się własnej, morskiej doktryny operacyjnej. 

Tyle tylko, że brak tejże doktryny nie powinien prowadzić do likwidacji sił morskich tylko do opracowania doktryny autonomicznej, adaptowanej do potrzeb i warunków Morza Bałtyckiego. 

I taki wniosek powinien pojawić się w prezentacji Armii Nowego Wzoru.

(7.11.08) „Operacje na Bałtyku stanowią tylko flankę dla kierunku lądowego” Bezwzględnie tak i nie jest to kwestią jakiejkolwiek polemiki, ale….

Kierunek morski stanowi najsłabsze ogniwo systemu obronnego państwa i jest wręcz zachętą dla Rosji, żeby z niego skorzystać. 

Wielokrotnie zwracałem uwagę, że słabość obrony wybrzeża polskiego stwarza warunki do wykonania przez Rosję niemal bezkarnego kombinowanego, lotniczo-rakietowego, uderzenia na terytorium Polski wyprowadzonego z Zatoki Fińskiej. Zamiast pokonywania kolejnych systemów obrony powietrznej nad lądem można bezkarnie pokonać większość dystansu nad wodami międzynarodowymi.

Ze względu na trajektorię lotu i początkową fazę wznoszenia, w celu zamaskowania momentu wystrzelenia, kierunek ten będzie też preferowany do uderzenia z wykorzystaniem pocisków hipersonicznych. 

Bez okrętowych środków obserwacji rozmieszczonych na morzu ataki tego typu zostaną praktycznie niezauważone przez lądowe systemy obserwacji.

I w tym przypadku Zespół S&F znowu zawodzi intelektualnie. Zamiast propozycji jak przeciwstawić się takiemu zagrożeniu, jakimi narzędziami (niekoniecznie morskimi) bronić obszaru RP z kierunku morskiego, otrzymaliśmy frazes ‘fregaty są niepotrzebne”.

Czytaj też: https://portalstoczniowy.pl/polska-infrastruktura-morska-w-obliczu-kryzysu/

Kwestie co do których mam zdecydowane zastrzeżenia.

(7.13.45) „Ludzie morza (anglosasi) nie lubią Bałtyku” 

Skoro tak, to dlaczego jedyne co ma nam do zaoferowania dr Bartosiak są wyłącznie doktryny anglosaskie? Dlaczego ocena domeny morskiej została oparta wyłącznie na doświadczeniach kraju, który nigdy nie prowadził działań wojennych na akwenach o warunkach zbliżonych do Bałtyku? Dlaczego nie sięgnięto po doświadczenia naszych sąsiadów?

Dlaczego tego rodzaju zastrzeżenia nie pojawiają się w przypadku Morza Czarnego które jest raptem 17 proc. większe od Bałtyku, a dostęp Federacji Rosyjskiej do linii brzegowej na Morzu Czarnym jest o wiele korzystniejszy niż na Bałtyku?

Liczyłem że Zespół S&F sięgnie choćby do doświadczeń sił morskich FR z czasów wojny o Krym z Ukrainą, a także do rosyjskich doświadczeń ostatnich 10 lat z modernizacji Floty Czarnomorskiej. Tym bardziej że Rosjanie próbują uzyskać zbalansowane ugrupowanie bojowe sił morskich, gdzie jest miejsce zarówno dla dużych okrętów uderzeniowych jak i małych okrętów rakietowych.

(7.16.46) „Polecam pojechać do Naval War College

(7.17.25) slajd „Żeby dobrze zrozumieć argumenty niezbędne do fachowej dyskusji czy debaty na temat nowoczesnej wojny morskiej zalecamy zapoznanie się z opracowaniami na temat charakteru nowoczesnej wojny na takich akwenach jak Bałtyk, zwłaszcza z tymi pochodzącymi z najważniejszego ośrodka na świecie zajmującego się przygotowaniami do wojny morskiej, jakim jest amerykański Naval War College”.

Wydźwięk tego przekazu jest najzwyczajniej arogancki. Polscy marynarze, jesteście głupi bo chcecie podobnych okrętów jak Amerykanie ale my w S&F jesteśmy mądrzy bo naszą koncepcję Armii Nowego Wzoru na morzu oparliśmy na amerykańskich doświadczeniach i analizach. 

Nigdy nie chciałem używać tego argumentu, ale dr Bartosiak sam nim szermuje, na dodatek robi to z pozycji zdobywcy morskiej wiedzy tajemnej, więc tym razem zrobię wyjątek.

Studiowałem w przedmiotowej uczelni już w 1994 r. a profesor Milan Vigo był wówczas moim wykładowcą. 

Kilkudziesięciu oficerów, w tym obecny Inspektor Marynarki Wojennej, Dowódca Centrum Operacji Morskich, dowódca 9.FOW czy też dowódca Morskiej Jednostki Rakietowej, to wszystko są absolwenci Naval War College, Newport RI. Kilku z nich było również studentami u Andrew Michta.

Te osoby studiowały tam przez rok, w towarzystwie oficerów amerykańskich sił morskich, a nie kilka dni (może tygodni) jak osoby z S&F, więc zasadnym będzie zadanie pytania kto posiada większą wiedzę w przedmiotowej dziedzinie?

Byłoby miło dowiedzieć się kto w Zespole S&F odpowiada za analizy sił morskich oraz koncepcję wojny na morzu.

Prawdziwy problem tkwi w tym, że tak naprawdę amerykańska wiedza o prowadzeniu działań na takich akwenach jak Bałtyk jest jeszcze mniejsza niż polska. Nie mamy co prawda doświadczeń bojowych, ale mamy doświadczenia w utrzymaniu tzw. reżimu operacyjnego. Znamy o wiele lepiej niż nasi „oceaniczni sojusznicy”, charakterystyki hydrologiczne i hydrometeorologiczne tego akwenu. To nasi marynarze „wyrzygali swoją żółć” na Bałtyku, a nie amerykańscy dlatego nie szermujmy za mocno argumentem „bo Wujek Sam wie lepiej”. 

W przedmiocie prowadzenia wojny na Bałtyku bardziej wiarygodne są doświadczenia Floty Radzieckiej/Rosyjskiej, floty niemieckiej niż US Navy.

To nad czym naprawdę powinniśmy się skupić to nie na tym jak sprowadzić Marynarkę Wojenną do zera tylko nad wypracowaniem własnej, unikalnej, morskiej sztuki operacyjnej właściwej dla obszaru Bałtyku.

Czytaj również: https://portalstoczniowy.pl/rumunia-kupuje-okrety-podwodne-a-polska/

Pora na chyba największą niekonsekwencję w całej prezentacji dotyczącej wojny morskiej.

(7.26.01) „Nie będzie morskich linii komunikacyjnych państw bałtyckich w czasie wojny”

(7.35.45) slajd Morze Kontynentalne „Obecność licznych zawsze na Bałtyku statków handlowych, nie biorących udziału w walce (zwłaszcza na początku wojny), sprawia również, że identyfikacja celów jest dużo bardziej skomplikowana niż na otwartym oceanie”

No to jak Szanowni Panowie z S&F, będą te linie komunikacyjne czy nie? Będzie ruch komercyjny na Bałtyku czy nie? 

Dlaczego ruch komercyjny ma działać wyłącznie na korzyść Rosjan, bo będzie utrudnione wykrycie ich jednostek w szumie żeglugi cywilnej, natomiast kompletnie lekceważycie możliwości maskowania w tym otoczeniu własnych okrętów?

Możliwość generowania fałszywych sygnałów systemu AIS przez jego wojskowe wersje też jest w S&F nieznana?

Co więcej, gdy za jakiś czas, w polskiej Wyłącznej Strefie Ekonomicznej na Bałtyku, pojawią się setki turbin wiatrowych pojawi się jednocześnie nowe narzędzie do maskowania sił własnych. I to nie my, ale przeciwnik będzie miał problem z wyłowieniem właściwej charakterystyki. Tym bardziej, jeżeli turbiny wyposażymy w generatory fałszywych sygnałów (pasywnych i aktywnych).

Nie tylko samo wykrycie i identyfikacja będą znacznie utrudnione, ale spadnie również prawdopodobieństwo trafienia, a to oznacza że Rosjanie będą musieli wystrzelić znacznie większą liczbę rakiet do do tego samego celu niż kalkulowali wcześniej.

(7.27.08) slajd „Morze kontynentalne” Duże okręty nie będą mogły szybko pływać na Bałtyku.

Zespół S&F bezkrytycznie oparł się na następującym opracowaniu: Milan Vego, Naval War College Review: On Littoral Warfare, Vol. 68, 2014r, str. 9 Published by U.S. Naval War College Digital Commons, 2015V E G O 3 9. Ale tak to jest jak się nie ma podstawowej wiedzy w przedmiocie i cytuje bezpośrednio, bez znajomości kontekstu.

Milan Vego pisze „Płytkie wody ograniczają, a nawet mogą wykluczyć użycie dużych okrętów nawodnych. Prędkość dużych okrętów nawodnych musi zostać znacznie zredukowana podczas przejścia na bardzo płytkich wodach (10 do 40 stóp (3-12m)) głębokości. W wodach ścieśnionych, takich jak kanały, prędkość okrętu może zostać zredukowana nawet o 60 proc. Oddziaływanie głębokości wody jest dość znaczne względem okrętów nawodnych poruszających się z prędkością wyższą niż 25 węzłów. Na przykład, przy prędkości trzydziestu węzłów i głębokości 80 stóp (25m), opór wody jest niemal trzy razy większy niż w wodzie o głębokości 115 stóp (35m) i pięć razy większy niż na wodach głębokich (ponad 1200 stóp (370m)”.

Brzmi groźnie. Trzy razy większy opór wody, pięć razy większy.

Tymczasem to są podstawy hydrodynamiki i każdy oficer MW wie, że się nie pływa w kanałach portowych czy żeglugowych z prędkością 20 węzłów, bo na jednostkę oddziałują zarówno siły oporu jak i przyciągania, tak jak się nie pływa z tą prędkością gdy ma się raptem metr wolnej wody pod kilem.  

Niestety, na podstawie tego fragmentu publikacji Milana Vego, Zespół S&F doszedł do kategorycznego wniosku, że duże okręty nawodne nie będą pływać po Bałtyku, bo im najzwyczajniej zabraknie wody pod kilem.

Tymczasem, mniejsze znaczenie ma to co napisał Milan Vego, a większe to skąd wziął informacje i jak je użył. Z tego względu odsyłam do lektury przypisów nr 38 i 39, przytoczonych w tekście Milana Vego.

Przypis nr 38 to publikacja Leo Lazauskas, The Hydrodynamic Resistance, Wave Wakes and Bottom Pressure Signatures of a 5,900 Tons Displacement Air Warfare Destroyer (Adelaide, South Australia: Department of Applied Mathematics, University of Adelaide, 31 July 2007).

Publikacja niestety nie jest dostępna w sieci, ale wystarczy zrobić drobny research autora żeby sprawdzić że zajmuje się on modelami matematycznymi do optymalizacji kształtów kadłuba. Przy czym większość jego badań dotyczy kadłubów jachtów regatowych.

Dostępna jest natomiast publikacja przytoczona w przypisach pod numerem 39. When Does Shallow Water Become a Problem? Hydrocomp Technical Report 124 (Menlo Park, Calif: Hydrocomp, 2003).

Jest to raport z badań modelowych nad charakterystykami oporu wody i przynosi on bardzo ciekawe dane. Pozwoliłem sobie na przekopiowanie tabeli z wynikami pomiarów.

Armia Nowego Wzoru / Portal Stoczniowy

I tak, dla prędkości 20 węzłów, nie występuje zjawisko utraty prędkości, jeśli głębokość wody jest większa niż 220 stóp (70m). Żeby doszło do nieodczuwalnej utraty 4 proc. prędkości trzeba wpłynąć na akwen płytszy niż 55 stóp (17m). Dopiero wpłynięcie z prędkością 20w na wody o głębokości mniejszej niż 10m spowoduje odczuwalny spadek prędkości okrętu.

Proszę jeszcze spojrzeć na załączoną poniżej mapę rozkładu głębokości Bałtyku. Jak łatwo zauważyć, najmniejsze głębokości dominują na akwenach w zachodniej, najbardziej oddalonej od Obwodu Kaliningradzkiego, części Bałtyku. Natomiast najbardziej problematycznym pozostaje rejon Wysp Alandzkich, nie będących raczej w sferze naszego zainteresowania operacyjnego.

Tyle geografia i hydrologia Morza Bałtyckiego. Jeszcze kilka słów w tematyce operacyjnej.

„Kult prędkości” okrętu nie ma w dzisiejszych czasach żadnego znaczenia. Średnia prędkość maksymalna współczesnych okrętów nawodnych klasy fregata i wzwyż to przedział 26-28w. A prędkości ekonomiczne, zapewniające największy zasięg pływania to 15-17w.

Prędkość okrętu miała znaczenie, gdy zasięg środków rażenia był mniejszy lub zbliżony do zasięgu środków obserwacji technicznej.  Prędkość miała znaczenie w czasach kutrów rakietowych typu 205 (OSA), gdy zasięg rakiet woda-woda, typu P-15 wynosił 40 km i niewiele przekraczał zasięg horyzontalny widoczności radiolokacyjnej.

Wykonanie uderzenia rakietowego na siły morskie przeciwnika wymagało wejścia w jego zasięg obserwacji, jednocześnie to „wtargnięcie” było na tyle niewielkie, że taktyka „oderwania się od przeciwnika” na pełnej prędkości, natychmiast po odpaleniu rakiet, pozwalała na wyjście z zasięgu obserwacji, a tym samym uniemożliwiała wykonanie skutecznego kontruderzenia.

Współcześnie, kiedy zasięgi środków rażenia wynoszą setki kilometrów, prędkość okrętu nie ma już kluczowego znaczenia. 

Kilka dni temu, do portu w Gdyni, wpłynął z ładunkiem kontenerów statek MS Cape Akritas. Jego zanurzenie wynosi 15 m, a prędkość marszowa 21 w. Po wyjściu z Gdyni statek zawinął do Kłajpedy.

Dla porównania, krążownik typu Ticonderoga ma zanurzenie 10 m, fregata typu FREMM ma zanurzenie 6 m.

(7.28.55) kolejny slajd z cyklu „Morze kontynentalne”

„Płytka woda Bałtyku znacznie utrudnia użycie współczesnych torped” – w S&F chyba nie słyszano o lekkich torpedach MU-90 LWT które zostały specjalnie zaprojektowane na wody płytkie i znajdują się na wyposażeniu, między innymi naszych sił morskich.

(7.29.51) „Bałtijsk jest blisko i można zaminować”, „Do zdolności wojny minowej nie potrzebujemy wielkich okrętów nawodnych, fregat i tak dalej”.

(7.54.15) slajd „Wnioski dla działań Marynarki Wojennej”

„Należy rozbudować zdolności Marynarki Wojennej do prowadzenia wojny minowej…”

Brzmi wspaniale. Łatwo, tanio. Tylko minować.

Niestety, Zespól S&F, tak wszechstronnie szermujący podczas prezentacji kwestiami wizerunkowymi i wojną informacyjną chyba nie doczytał co o kwestii morskich zagród miniowych mówi prawo międzynarodowe.

„W okresie pokoju, państwo może rozmieszczać miny morskie na własnych wodach terytorialnych, wodach wewnętrznych i archipelagach.

Jeżeli państwo nadbrzeżne rozmieści uzbrojone miny morskie na swoich wodach wewnętrznych i nie dopełni obowiązku ostrzeżenia lub poinformowania statków innego państwa korzystających z prawa swobodnego przepływu, wówczas naruszy własne zobowiązania międzynarodowe.

W okresie pokoju państwo nie ma prawa rozmieścić min jakiegokolwiek typu w wodach terytorialnych, wewnętrznych lub archipelagach innego państwa. Dokonanie takiego czynu stanowić będzie naruszenie terytorialnej suwerenności danego państwa i traktowane jako akt agresji”

Większość krajów zgadza się też co do zasady że prawo międzynarodowe zakazuje rozmieszczania min morski na wodach międzynarodowych”.

Niestety, jeżeli chodzi o prowadzenie wojny minowej Polska jest w pułapce. Naruszenie przepisów prawa międzynarodowego i postawienie obronnych zagród minowych, w czasie pokoju, na własnych wodach, bez poinformowania innych krajów o ich pozycjach, postawi Polskę w pozycji kraju bandyckiego i zostanie bezwzględnie wykorzystane przez rosyjską propagandę.

Przytaczany przez S&F przykład postawienia min w Zatoce Perskiej jest wybitnie nietrafny z punktu widzenia prawa międzynarodowego. Osoby odpowiedzialne za te decyzje stanęły potem przed amerykańskimi sadami i zostały skazane na wieloletnie wyroki więzienia.

Jeszcze gorzej wygląda kwestia postawienia zaczepnych zagród minowych na wodach rosyjskich. Tego typu zagrody można stawiać dopiero po wybuchu wojny.

I tu pojawia się pytanie jakimi środkami mamy to zrobić?

Jeżeli fregata, z nowoczesnymi systemami uzbrojenia, jest Białym Słoniem, łatwym do zniszczenia przez systemy rosyjskie, to jak w rejon Bałtijska mają dostarczyć miny morskie Okręty Transportowo-Minowe?

Przedstawiony przez S&F pomysł stawiania min z samolotów można włożyć między bajki, z prostego powodu, że taka operacja wymaga specjalnie dostosowanych samolotów transportowych, a do jej przeprowadzenia niezbędne jest panowanie w powietrzu.

Nawet Amerykanie dopiero raczkują w tym temacie, bo ostatnie minowanie morskie z powietrza wykonywali podczas II Wojny Światowej.

I jest to moje kolejne olbrzymie rozczarowanie tym co przedstawił Zespół S&F w kwestii wojny morskiej. Liczyłem, że autorzy zaproponują technologie zbliżone do amunicji krążącej zdolnej do operowania w toni wodnej albo technologie rojów w postaci mikro min, zarządzanych algorytmami SI, zdolnych do łączenia się w większe grupy po wykryciu celu. Niestety, pomimo wielu słów, temat został potraktowany po macoszemu.

(7.30.30) slajd „Zakłócenia elektromagnetyczne cz.1”

Powoływanie się na Wojnę o Falklandy, która miała miejsce 40 lat temu, jako miarodajne źródło oceny efektywności okrętowych systemów radiolokacyjnych jest równie kuriozalne jak ocena przydatności bojowych wozów piechoty na współczesnym polu walki w oparciu o użycie BWP-1 w wojnie w Afganistanie.

Przez te 40 lat nastąpił ogromny skok technologiczny, zniknęły falowody, pojawiły się radary 3D, radary AESA, a cyfrowe formowanie wiązki oraz obróbka sygnału mają miejsce w bloku antenowym.

(7.47.10) slajd „Propozycje działań”

„Skupić się na naszych zdolnościach antydostępowych wystawianych dzięki Morskiej Jednostce Rakietowej, która powinna zostać rozbudowana o kolejne systemy”.

Tak, ale….

Morska Jednostka Rakietowa, sama w sobie to zaledwie AD. To co stanowi największy problem sił zbrojnych to brak A2. 

Z braku lądowych systemów które zapewnią powietrzną i rakietową osłonę MJR, ich rolę powinny przejąć te deprecjonowane „Białe Słonie”.  W takim tandemie, Morska Jednostka Rakietowa będzie „odsuwać” od fregaty nawodne platformy przeciwnika, natomiast fregata będzie realizować obszarową obronę powietrzną na rzecz MJR i samej siebie.

Mnożenie elementów MJR, bez jednoczesnego zapewnienia organicznych środków obrony powietrznej, nie tylko nie zwiększy jej zdolności operacyjnych, ale sprowadzi do pozycji łatwego łupu dla przeciwnika.

(7.54.15) slajd „Wnioski dla działań Marynarki Wojennej”

„…….. Niezwykle ważną sprawą jest uzgodnienie planów wojny na Bałtyku, z państwami bałtyckimi i nordyckimi”.

Jest to jeden z niewielu racjonalnych wniosków zawartych w całej prezentacji dotyczącej koncepcji wojny morskiej, tyle tylko że potraktowany bardzo pobieżnie.

Gdzieś tam nieśmiało przemknęła propozycja współpracy ze Szwecją, a tymczasem powinien to być nasz strategiczny partner na Bałtyku.

Powinniśmy dążyć do podpisania, daleko idącej, umowy międzyrządowej w dziedzinie obronności. Począwszy od koncepcji „shore sharing” czyli dzielenia wybrzeża, gdzie siły morskie mogą swobodnie operować na wodach terytorialnych i wewnętrznych drugiego państwa, wyłącznie w oparciu o zgłoszenie do dyżurnej służby operacyjnej, po możliwość zaopatrywania się w środki bojowe czy też alarmowego rozmieszczenia systemów uzbrojenia we wcześniej ustalonych rejonach.

Podobna umowa powinna być przedmiotem porozumienia między Polską i Państwami Bałtyckimi. 

Jakiś czas temu pisałem, że siły morskie Polski i Państw Bałtyckich powinny posiadać wspólne dowództwo na wzór holendersko-belgijskiego „Admiral Benelux”. Planów obronnych nie wystarczy uzgadniać, one powinny być ze sobą powiązane. Wskazane by było żeby przedmiotowe państwa prowadziły także wspólną i uzgodnioną politykę modernizacji sił morskich.

W prezentacji Armii Nowego Wzoru zabrakło mi analitycznego odniesienia do bezzałogowych systemów walki na morzu. Na jednym ze slajdów przemknęło wspomnienie o robotyce, ale na tym temat został zakończony.

Owszem, wspomniano o bezzałogowych aparatach powietrznych do prowadzenia obserwacji i rozpoznania, ale to stanowczo za mało. Całkowicie zignorowano problematykę bezzałogowców pływających. Tych na powierzchni morza i tych w jego głębinach. 

Do realizacji zadań wojny minowej czy zwalczania okrętów podwodnych powinny zostać w maksymalnym stopniu wykorzystane autonomiczne aparaty bezzałogowe, zdolne do realizacji zadań z pominięciem platformy okrętowej.

Przez większość prezentacji słyszeliśmy jak to flota oceaniczna będzie czuła się niekomfortowo na Bałtyku. Że właściwie nie powinniśmy się spodziewać jej obecności.

I w sumie są to bardzo uzasadnione obawy tylko dlaczego, w drugim zdaniu, słyszymy że skoro nie przypłyną to ten obszar działań jest bez znaczenia i mamy dać sobie spokój z budowaniem sił morskich.

Owszem, stwierdzenie, że kierunek morski będzie kierunkiem pomocniczym nie jest żadną herezją tylko uzasadnionym operacyjnie stwierdzeniem ale to nie daje żadnego prawa żeby go deprecjonować, tak jak to miało miejsce podczas prezentacji morskiej części Armii Nowego Wzoru.

Autor: kmdr rez. Mirosław Ogrodniczuk

https://portalstoczniowy.pl/category/marynarka-bezpieczenstwo/

Udostępnij ten wpis

2 komentarze

  1. Można zauważyć że Pan Bartosiak jest przede wszystkim mistrzem prezentacji. Przyniósł też szerokiej publiczność wiedzę o anglosaskiej myśli strategicznej. Następnie zaprezentował Staropolską myśl strategiczną. Ale pamiętajmy po pierwsze że „wiedza to nie mądrość”. Po drugie „elokwencja nie jest mądrością a mądrość to nie elokwencja”. Zauważmy że Polska w jej nowożytnej historii pierwszy raz ma granice jakie ma. Więc należy brać pod uwagę to że Polska może się stać czymś, czym wcześniej nie była.

  2. Genialny artykuł – o ile można zgadzać się z niektórymi tezami geopolitycznymi zespołu S&F. brak zrozumienia znaczenia strategicznego MW RP przy jednoczesnych miliardowych Inwestycjach Państwa Polskiego w infrastrukturę krytyczną położoną na morzu, pod jego powierzchnią czy w bezpośredniej strefie nadbrzeżnej RP jest ogromnym niedopatrzeniem..

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Costa de la Luz – słoneczne wybrzeże na końcówkę listopada

    Costa de la Luz – słoneczne wybrzeże na końcówkę listopada

    Gdy w polskich portach, zakładach stoczniowych oraz fabrykach po prawie trzech miesiącach jesiennej harówki większość zdążyła już zapomnieć, jak pachnie ciepłe powietrze nad morzem, tydzień nad andaluzyjskie „Wybrzeże Światła” Costa de la Luz staje się nie kaprysem, lecz sensowną inwestycją przed grudniowym maratonem.

    Costa de la Luz pod koniec listopada: południowe wybrzeże Hiszpanii, które wciąż pachnie latem

    Costa de la Luz to kawałek Atlantyku, który uparcie udaje późne lato, kiedy u nas listopad dawno zaciągnął niebo szarą płachtą. Między Kadyksem a Huelvą ciągną się szerokie, jasne plaże, za plecami białe miasteczka, przed oczami horyzont aż po Portugalię. W dzień termometry pokazują w okolicach 19–21°C, woda ma mniej więcej tyle, ile Bałtyk w lipcu, a słońce potrafi świecić po kilka godzin dziennie, jakby nikt mu nie powiedział, że sezon już się skończył.

    Tymczasem w naszym kraju od niemal trzech miesięcy trwa zupełnie inny świat. Suwnice chodzą od świtu, w dokach nie ma dnia bez spawania, a kolejne palenie blach czeka już w grafiku. Na terminalach zmiana goni zmianę, offshore chce wszystko „na wczoraj”, a marynarka trzyma swoje harmonogramy. Podobnie wygląda to na lądzie. W hutach piece idą pełną mocą, w zakładach produkcyjnych kolejne zlecenia wjeżdżają jedno za drugim, a na budowach trwa gonitwa przed zimą.

    Po wakacjach zostały pojedyncze zdjęcia w telefonie i rachunek za lody w nadmorskim barze. Większość z nas dawno weszła w tryb: „roboty jest tyle, że nawet nie ma kiedy zatęsknić za plażą”.

    Czytaj więcej: Październik nad morzem: 5 spokojnych miejsc na krótki wypad

    A jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi ta myśl, która wraca właśnie teraz. Dzień zrobił się tak krótki, że wychodzimy z domu po ciemku i wracamy o zmroku, jakby ktoś wyłączył światło na całą dobę.

    W dodatku przyszły pierwsze przymrozki — przez ostatnie dwie noce temperatura w wielu miejscach naszego kraju spadała poniżej zera, trawa skrzypi pod butami, a w powietrzu czuć już zapowiedź zimy. Grudzień wisi w kalendarzu jak „ciężka, zimna” chmura.

    I wtedy pojawia się ta myśl: może warto na chwilę wyskoczyć tam, gdzie pod koniec listopada Atlantyk wciąż pachnie ciepłym powietrzem.

    Zamiast kolejnego weekendu spędzonego między pracą a obowiązkami – kilka dni na Costa de la Luz. Rano krótki spacer w cienkim t-shircie. W południe kawa pod palmą. Wieczorem kolacja przy szumie fal, a nie przy jednostajnym hałasie sprężarek czy wentylatorów.

    To mały reset dla tych, którzy część lata i prawie całą jesień przepracowali na pełnych obrotach. Wychodzili z domu o ciemku, wracali po zmroku i nawet nie mieli kiedy naprawdę złapać oddechu.

    Bo jeśli jest w roku moment, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda ciepłe słońce odbijające się na wodzie, a nie na stalowej burcie – to właśnie teraz. Szukając w sieci miejsc, gdzie listopad wciąż pachnie latem, trafiłem na cztery miejsca na południowym wybrzeżu Hiszpanii – Costa de la Luz, którymi chcę się z Tobą podzielić i na które chcę Cię po prostu zaprosić. Zapraszam

    Kadyks – „Kuba Europy” na końcu półwyspu

    Pierwszym miejscem, które staje przed oczami, jest Kadyks. Na mapie wygląda jak okręt zacumowany na końcu lądu – kawałek miasta wysunięty w Atlantyk tak daleko, jak tylko się da. Stare miasto siedzi na wąskim półwyspie, z trzech stron otulonym wodą. Z jednej strony masz szeroką, miejską Playa de la Victoria, z drugiej zaś bardziej kameralną La Caletę – plażę, która w filmach potrafi udawać Hawanę.

    To miasto jest jak stworzone dla ludzi, którzy całe życie kręcą się wokół portów. Idziesz promenadą, mijasz stocznię, wstępujesz na chwilę na targ rybny, gdzie lód chrzęści pod nożami sprzedawców, a zapach morza jest mocniejszy niż w jakimkolwiek porcie kontenerowym. Wieczorem siadasz w barze na tortillitas de camarones – cienkie, chrupiące placki z małymi krewetkami, coś między przekąską a rytuałem. Do tego kieliszek chłodnego wina, szum rozmów i gdzieś w tle Atlantyk, który przypomina, po co tu właściwie przyjechałeś.

    Conil de la Frontera – biała miejscowość w Andaluzji, która żyje z morza

    Drugim miejscem, które w tej opowieści pojawia się od razu po Kadyksie, jest Conil de la Frontera. Conil to klasyczne andaluzyjskie miasteczko: białe domy, wąskie uliczki i długi pas piasku, który zaczyna się właściwie tuż za ostatnią zabudową. Latem bywa tu tłoczno, ale poza sezonem zostaje to, czego najbardziej brakuje ludziom przyzwyczajonym do hałasu suwnic i młotów pneumatycznych: cisza, równy szum fal i zapach smażonej ryby unoszący się znad małych barów przy plaży.

    Czytaj więcej: Październik w Gdańsku. Mekka przemysłu stoczniowego i jesiennego spokoju

    Te miejscowi żyją z morza – w kartach dań króluje świeży tuńczyk, kalmary, dorady, wszystko proste, bez zadęcia, jakby wrzucone na patelnię prosto z porannego połowu. To dobre miejsce na swój własny rytm dnia: rano spacer albo kąpiel na pustej plaży, w południe ryba z widokiem na wodę, a po południu kilka akapitów napisanych przy otwartym oknie, kiedy Atlantyk zagląda do środka razem z wiatrem.

    Tarifa – koniec Europy i stolica wiatru

    Jeśli dwa pierwsze miejsca wydają Ci się zbyt spokojne, trzecim, które wpadło mi w oko podczas internetowych poszukiwań, jest Tarifa. Tam, gdzie Atlantyk spotyka się z Morzem Śródziemnym, leży miasteczko, które żyje z wiatru. Tu przyjeżdżają kitesurferzy i windsurferzy z całej Europy, bo statystyki są bezlitosne: wieje prawie zawsze. Szeroka plaża ciągnie się kilometrami, w tle rysują się góry, a po drugiej stronie cieśniny migocze w nocy światło Afryki.

    To miejsce trochę bardziej dzikie, mniej „hotelowe”, bardziej na ludzi, którzy lubią żywioł, a nie równo przystrzyżone trawniki przy basenie. Idealne, jeśli naprawdę chcesz się odciąć od stoczniowej rutyny i przypomnieć sobie, jak wygląda morze w wersji nieobudowanej nabrzeżem: fala, piasek, wiatr, szum linek od latawców nad głową. Tu trudno udawać, że morze jest tylko „tłem do pracy” – ono gra pierwszą rolę.

    El Puerto de Santa María i Puerto Sherry – port, ale w wersji wakacyjnej

    A na koniec – wybór, który szczególnie przyciągnął moją uwagę podczas szukania tych miejsc: El Puerto de Santa María. Jeśli brakuje Ci portowej infrastruktury, ale marzysz o niej w wakacyjnej wersji, to bardzo dobry kierunek. Miasto ma kilka plaż ciągnących się wzdłuż zatoki, a do tego marinę Puerto Sherry – z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu. To trochę inny świat niż surowe przemysłowe porty: te same maszty i liny, ale zamiast dźwigów – palmy, zamiast hałasu doków – rozmowy przy stolikach. Dla kogoś z branży to ciekawa perspektywa: zobaczyć, jak wygląda „miękkie” oblicze portu, zorientowanego na turystykę i rekreację, a nie tylko przeładunek.

    Czytaj więcej: Spokojna, szeroka i nadmorska. Wioska Sianożęty, która nie udaje kurortu

    El Puerto de Santa María to port, który po godzinach zdejmuje roboczy kombinezon i zakłada lnianą koszulę. Z jednej strony masz Puerto Sherry – marinę z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu, gdzie zamiast stukotu dźwigów słychać rozmowy i szkło stukające o blat. Kilka kroków dalej stoi kamienny Castillo de San Marcos, twierdza pamiętająca czasy, gdy wino i przyprawy wyjeżdżały stąd żaglowcami w świat. Do tego bodegi sherry, w których między rzędami beczek czujesz, że handel morski ma tu dłuższą historię niż niejedna stocznia. Idealne miejsce na dzień, w którym chcesz mieć i morze, i port, ale w wersji zdecydowanie bardziej wakacyjnej niż przemysłowej.

    To wszystko działa dlatego, że klimat naprawdę pozwala uciec od polskiego, pochmurnego listopada. W połowie miesiąca temperatury w dzień trzymają 18–22°C, nocą spadają do 10–14°C. Atlantyk ma około 18-19°C, zdarzają się dni, gdy dobija do 20°C – czyli tyle, ile Bałtyk potrafi mieć w lipcu.

    I tu pojawia się pytanie, które warto sobie zadać: może zamiast kolejnego weekendu w ciemnym, listopadowym rytmie, lepiej spędzić kilka dni tam, gdzie po południu wciąż można usiąść nad wodą w koszuli z krótkim rękawkiem? Może Costa de la Luz to właśnie ten moment w roku, kiedy warto pozwolić sobie na krótkie odejście od codzienności – żeby wrócić z głową lżejszą, a spojrzeniem wychodzącym poza kalendarz.

    Jeśli szukasz miejsca na cichy oddech tuż przed zimą, te cztery wybrzeżne miejscowości Andaluzji naprawdę są tego warte. Może w tym roku to Ty sprawdzisz, jak wygląda koniec listopada tam, gdzie słońce wciąż pamięta o lecie?

    Autor: Mariusz Dasiewicz