Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Czy Polska jest gotowa na nowy wymiar wojny morskiej? W pierwszej części przyjrzeliśmy się rosyjskim bezzałogowym systemom morskim i ich potencjalnemu wpływowi na sytuację na Bałtyku. Teraz czas na kluczowe pytania: czy Marynarka Wojenna RP dysponuje skutecznymi środkami przeciwdziałania tym zagrożeniom? Czy osiągnęliśmy już światowy poziom? W których obszarach musimy działać szybciej i bardziej zdecydowanie?
W artykule
Pierwsze użycie bezzałogowych jednostek nawodnych na Morzu Czarnym szybko pokazało, jak skuteczne mogą być tego typu systemy w działaniach asymetrycznych. Ukraińskie drony morskie, stosunkowo proste, ale dobrze skoordynowane z danymi wywiadowczymi NATO, doprowadziły do poważnych strat w rosyjskiej Flocie Czarnomorskiej. Zniszczenie i uszkodzenie kilku dużych jednostek, w tym desantowców i okrętów wsparcia, dowiodło, że era bezzałogowców na morzu stała się faktem.
Nie ma wątpliwości, że Rosja wyciągnęła wnioski i rozpoczęła własne programy rozwoju dronów morskich. Kreml, znany z propagandowego „pompowania” każdego nowego rozwiązania, prezentuje swoje konstrukcje jako przewyższające zachodnie odpowiedniki. Pytanie brzmi – czy rzeczywiście dysponują technologią, która może przechylić szalę na Bałtyku?
Skuteczność dronów morskich zależy nie tylko od ich parametrów, ale przede wszystkim od systemu, w którym funkcjonują. Nawet najbardziej zaawansowany bezzałogowiec nie osiągnie pełni swojego potencjału bez odpowiedniego wsparcia – w postaci dowodzenia, sztucznej inteligencji, systemów nawigacyjnych, ogniowych, wywiadowczych i komunikacyjnych.
Tu pojawia się kluczowe pytanie: czy Rosja jest w stanie stworzyć ekosystem operacyjny na poziomie NATO? Raczej nie.
Sojusz Północnoatlantycki opiera się na silnie rozwiniętych systemach ISR (Intelligence, Surveillance, Reconnaissance), zapewniających precyzyjne dane do zarządzania walką. NATO dysponuje zaawansowaną architekturą przetwarzania i wymiany informacji – od satelitów, przez drony rozpoznawcze, po sieci łączności w czasie rzeczywistym. Rosja, mimo postępów, wciąż zmaga się z problemem jakości i spójności danych operacyjnych, a jej rozwój w tej dziedzinie ograniczają sankcje technologiczne.
To właśnie dlatego Moskwa może próbować pokryć technologiczne braki ilością – tak jak robi to w innych obszarach wojskowości. Jednak w kontekście dronów morskich masowość nie zawsze oznacza skuteczność, zwłaszcza gdy przeciwnik posiada przewagę w zakresie świadomości sytuacyjnej i precyzji uderzeń.
Rosjanie są znani z doskonałej znajomości aero- i hydrodynamiki. Wielokrotnie udowadniali, że potrafią kompensować niedobory w napędach czy materiałach doskonałością kształtu kadłuba. Co więcej, osiągnęli pionierskie sukcesy w wykorzystaniu zjawisk kawitacyjnych do redukcji tarcia, co pozwala na osiąganie dużych prędkości marszowych zarówno w środowisku nawodnym, jak i podwodnym.
Obecnie badania nad tzw. superkawitacją prowadzone są także w Polsce. Temat ten obejmuje szerokie analizy stanu pośredniego między pływaniem w pełnym zanurzeniu a ruchem w oparciu o poduszkę z implodujących pęcherzyków kawitacyjnych. Dla osób zaznajomionych z morską materią matematyczno-fizyczną nie jest to nowość, jednak potencjał tego zjawiska w przyszłych rozwiązaniach morskich jest ogromny.
Bez wątpienia należy docenić techniczne możliwości rosyjskich inżynierów, którzy – często pracując w warunkach niedoborów – potrafią opracowywać innowacyjne rozwiązania. Ich osiągnięcia w zakresie hydrodynamiki są istotne, ale czy będą wystarczające, by zniwelować zachodnią przewagę technologiczną?
Rosyjskie konstrukcje, o ile są jednostkami o klasycznej budowie, mogą mieć istotne ograniczenia pogodowe, manewrowe oraz zapóźnienie w obszarze sensorycznym i systemowym.
Na aktualnym etapie rozwoju dronów morskich nie uważam za zasadne opisywania wad i zalet różnych konstrukcji rosyjskich.
Nie oznacza to jednak, że można lekceważyć zagrożenie. W wystarczającej liczbie i przy odpowiednim wsparciu, rosyjskie drony mogą stanowić realne wyzwanie dla bezpieczeństwa na Bałtyku.
Polska myśl okrętowa i dronowa jest wystarczająco dojrzała, by wprowadzić do produkcji konstrukcję będącą na tak wysokim stopniu zaawansowania, iż ryzyko, że napotka na morzu coś równorzędnego, jest minimalne. Ujęcie zalet wykracza daleko poza same właściwości nautyczne czy systemowe – to przykład kompleksowego podejścia do nowoczesnej koncepcji dronizacji domeny morskiej.
Marynarka Wojenna RP szybko nadrabia swoje zdolności, bo w innych sektorach obronności Polska osiągnęła już światowy poziom.
Obrona przeciwlotnicza: Polska wypracowała unikalną warstwową obronę powietrzną – od systemu Pilica+, przez Narew z pociskami CAMM, aż po Wisłę z Patriotami. To nowoczesne rozwiązania, które budują realną zdolność odstraszania.
Drony powietrzne: Systemy takie jak FlyEye, FT-5 Łoś czy BSP Atrax są wykorzystywane zarówno przez Wojsko Polskie, jak i zagranicznych odbiorców. WB Group stała się rozpoznawalnym graczem na rynku bezzałogowców rozpoznawczych i uderzeniowych, a opracowywana amunicja krążąca Warmate i Gladius dowodzą, że mamy potencjał w tej dziedzinie.
Broń precyzyjna: Systemy artylerii rakietowej HIMARS, K239 Chunmoo oraz nasza własna Homar-A wpisują się w globalne trendy dalekosiężnego rażenia. Rozwijana jest także amunicja precyzyjna APR dla haubic Krab i moździerzy Rak, co daje nam realne zdolności w zakresie precyzyjnego rażenia na dystansie kilku do kilkuset kilometrów.
Polska ma potencjał, by wejść w ten segment, ale brakuje jasnej strategii i inwestycji. Dysponujemy już technologiami nawigacji, rozpoznania i precyzyjnego rażenia, które można przenieść na platformy nawodne i podwodne.
Jeśli Polska jest w stanie budować nowoczesne drony powietrzne i rozwijać artylerię rakietową, to nie ma żadnych powodów, dla których nie moglibyśmy produkować dronów nawodnych i podwodnych. To logiczny kierunek rozwoju, który powinien zostać podjęty jak najszybciej – w ramach krajowych kompetencji, bez czekania na zagraniczne rozwiązania.
Nie wystarczy obserwować zagrożenia – trzeba mieć gotową odpowiedź. Marynarka Wojenna RP powinna aktywnie rozwijać własne systemy bezzałogowe. Potrzebujemy dywizjonów krypt. B, których zadaniem byłaby stała kontrola obszaru morskiego.
Jak mogłoby to działać?
Przykładowo:
Taki system pozwoliłby minimalnym kosztem i bez narażania załogowych jednostek eliminować zagrożenia już na dalekich podejściach do polskich wód terytorialnych. Oczywistym jest, iż opisana powyżej taktyka to mało zaawansowany scenariusz – możliwości polskiego przemysłu pozwalają na dużo bardziej spektakularny scenariusz i pod takim kątem te systemy będą rozwijane.
Rozwój nowoczesnych systemów wojskowych w Polsce często napotyka barierę czasu. Procesy wdrażania nowych technologii trwają latami, podczas gdy zagrożenia ewoluują tu i teraz.
Jeśli nie zmienimy podejścia – jeśli będziemy czekać na „idealne rozwiązania” zamiast wdrażać je i doskonalić w trakcie eksploatacji – to za kilka lat znów będziemy zmuszeni kupować cudze technologie na warunkach dyktowanych przez zachodnie koncerny zbrojeniowe. I to nie sam wydatek będzie największym problemem, lecz strategiczna utrata potencjału technologicznego i przemysłowego.
Bez własnych systemów stracimy zdolność do równorzędnej kooperacji z globalnymi liderami w dziedzinie dronów. Nie będziemy też w stanie wprowadzać innowacyjnych rozwiązań nie tylko do naszej floty wojennej, ale i handlowej. Trzeba przyjąć, że za kilka lat na morzach będą padać rekordy DWT i TEU osiągane przez jednostki autonomiczne. Powinniśmy mieć w tym swój udział.
Turcja i Szwecja pokazały, że można inaczej. Nie czekają, nie szukają wymówek – produkują, testują, wprowadzają do użytku. My także mamy potencjał, wystarczy go skutecznie wykorzystać. A tych, którzy w to wątpią, przekona sam postęp – jego kierunek jest bezdyskusyjnie oczywisty.
Wracając do pytania postawionego w tytule artykułu, odpowiadam: tak. Polska może wejść w nową erę wojny morskiej, ale poniesiemy ogromne straty gospodarcze i obronne, jeśli nie zaczniemy działać, wykorzystując nasz potencjał przemysłowy i wybitne zdolności polskich inżynierów.
Autor: Robert Dmochowski


Gdy w polskich portach, zakładach stoczniowych oraz fabrykach po prawie trzech miesiącach jesiennej harówki większość zdążyła już zapomnieć, jak pachnie ciepłe powietrze nad morzem, tydzień nad andaluzyjskie „Wybrzeże Światła” Costa de la Luz staje się nie kaprysem, lecz sensowną inwestycją przed grudniowym maratonem.
W artykule
Costa de la Luz to kawałek Atlantyku, który uparcie udaje późne lato, kiedy u nas listopad dawno zaciągnął niebo szarą płachtą. Między Kadyksem a Huelvą ciągną się szerokie, jasne plaże, za plecami białe miasteczka, przed oczami horyzont aż po Portugalię. W dzień termometry pokazują w okolicach 19–21°C, woda ma mniej więcej tyle, ile Bałtyk w lipcu, a słońce potrafi świecić po kilka godzin dziennie, jakby nikt mu nie powiedział, że sezon już się skończył.
Tymczasem w naszym kraju od niemal trzech miesięcy trwa zupełnie inny świat. Suwnice chodzą od świtu, w dokach nie ma dnia bez spawania, a kolejne palenie blach czeka już w grafiku. Na terminalach zmiana goni zmianę, offshore chce wszystko „na wczoraj”, a marynarka trzyma swoje harmonogramy. Podobnie wygląda to na lądzie. W hutach piece idą pełną mocą, w zakładach produkcyjnych kolejne zlecenia wjeżdżają jedno za drugim, a na budowach trwa gonitwa przed zimą.
Po wakacjach zostały pojedyncze zdjęcia w telefonie i rachunek za lody w nadmorskim barze. Większość z nas dawno weszła w tryb: „roboty jest tyle, że nawet nie ma kiedy zatęsknić za plażą”.
Czytaj więcej: Październik nad morzem: 5 spokojnych miejsc na krótki wypad
A jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi ta myśl, która wraca właśnie teraz. Dzień zrobił się tak krótki, że wychodzimy z domu po ciemku i wracamy o zmroku, jakby ktoś wyłączył światło na całą dobę.
W dodatku przyszły pierwsze przymrozki — przez ostatnie dwie noce temperatura w wielu miejscach naszego kraju spadała poniżej zera, trawa skrzypi pod butami, a w powietrzu czuć już zapowiedź zimy. Grudzień wisi w kalendarzu jak „ciężka, zimna” chmura.
I wtedy pojawia się ta myśl: może warto na chwilę wyskoczyć tam, gdzie pod koniec listopada Atlantyk wciąż pachnie ciepłym powietrzem.
Zamiast kolejnego weekendu spędzonego między pracą a obowiązkami – kilka dni na Costa de la Luz. Rano krótki spacer w cienkim t-shircie. W południe kawa pod palmą. Wieczorem kolacja przy szumie fal, a nie przy jednostajnym hałasie sprężarek czy wentylatorów.
To mały reset dla tych, którzy część lata i prawie całą jesień przepracowali na pełnych obrotach. Wychodzili z domu o ciemku, wracali po zmroku i nawet nie mieli kiedy naprawdę złapać oddechu.
Bo jeśli jest w roku moment, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda ciepłe słońce odbijające się na wodzie, a nie na stalowej burcie – to właśnie teraz. Szukając w sieci miejsc, gdzie listopad wciąż pachnie latem, trafiłem na cztery miejsca na południowym wybrzeżu Hiszpanii – Costa de la Luz, którymi chcę się z Tobą podzielić i na które chcę Cię po prostu zaprosić. Zapraszam
Pierwszym miejscem, które staje przed oczami, jest Kadyks. Na mapie wygląda jak okręt zacumowany na końcu lądu – kawałek miasta wysunięty w Atlantyk tak daleko, jak tylko się da. Stare miasto siedzi na wąskim półwyspie, z trzech stron otulonym wodą. Z jednej strony masz szeroką, miejską Playa de la Victoria, z drugiej zaś bardziej kameralną La Caletę – plażę, która w filmach potrafi udawać Hawanę.

To miasto jest jak stworzone dla ludzi, którzy całe życie kręcą się wokół portów. Idziesz promenadą, mijasz stocznię, wstępujesz na chwilę na targ rybny, gdzie lód chrzęści pod nożami sprzedawców, a zapach morza jest mocniejszy niż w jakimkolwiek porcie kontenerowym. Wieczorem siadasz w barze na tortillitas de camarones – cienkie, chrupiące placki z małymi krewetkami, coś między przekąską a rytuałem. Do tego kieliszek chłodnego wina, szum rozmów i gdzieś w tle Atlantyk, który przypomina, po co tu właściwie przyjechałeś.
Drugim miejscem, które w tej opowieści pojawia się od razu po Kadyksie, jest Conil de la Frontera. Conil to klasyczne andaluzyjskie miasteczko: białe domy, wąskie uliczki i długi pas piasku, który zaczyna się właściwie tuż za ostatnią zabudową. Latem bywa tu tłoczno, ale poza sezonem zostaje to, czego najbardziej brakuje ludziom przyzwyczajonym do hałasu suwnic i młotów pneumatycznych: cisza, równy szum fal i zapach smażonej ryby unoszący się znad małych barów przy plaży.
Czytaj więcej: Październik w Gdańsku. Mekka przemysłu stoczniowego i jesiennego spokoju
Te miejscowi żyją z morza – w kartach dań króluje świeży tuńczyk, kalmary, dorady, wszystko proste, bez zadęcia, jakby wrzucone na patelnię prosto z porannego połowu. To dobre miejsce na swój własny rytm dnia: rano spacer albo kąpiel na pustej plaży, w południe ryba z widokiem na wodę, a po południu kilka akapitów napisanych przy otwartym oknie, kiedy Atlantyk zagląda do środka razem z wiatrem.
Jeśli dwa pierwsze miejsca wydają Ci się zbyt spokojne, trzecim, które wpadło mi w oko podczas internetowych poszukiwań, jest Tarifa. Tam, gdzie Atlantyk spotyka się z Morzem Śródziemnym, leży miasteczko, które żyje z wiatru. Tu przyjeżdżają kitesurferzy i windsurferzy z całej Europy, bo statystyki są bezlitosne: wieje prawie zawsze. Szeroka plaża ciągnie się kilometrami, w tle rysują się góry, a po drugiej stronie cieśniny migocze w nocy światło Afryki.
To miejsce trochę bardziej dzikie, mniej „hotelowe”, bardziej na ludzi, którzy lubią żywioł, a nie równo przystrzyżone trawniki przy basenie. Idealne, jeśli naprawdę chcesz się odciąć od stoczniowej rutyny i przypomnieć sobie, jak wygląda morze w wersji nieobudowanej nabrzeżem: fala, piasek, wiatr, szum linek od latawców nad głową. Tu trudno udawać, że morze jest tylko „tłem do pracy” – ono gra pierwszą rolę.
A na koniec – wybór, który szczególnie przyciągnął moją uwagę podczas szukania tych miejsc: El Puerto de Santa María. Jeśli brakuje Ci portowej infrastruktury, ale marzysz o niej w wakacyjnej wersji, to bardzo dobry kierunek. Miasto ma kilka plaż ciągnących się wzdłuż zatoki, a do tego marinę Puerto Sherry – z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu. To trochę inny świat niż surowe przemysłowe porty: te same maszty i liny, ale zamiast dźwigów – palmy, zamiast hałasu doków – rozmowy przy stolikach. Dla kogoś z branży to ciekawa perspektywa: zobaczyć, jak wygląda „miękkie” oblicze portu, zorientowanego na turystykę i rekreację, a nie tylko przeładunek.
Czytaj więcej: Spokojna, szeroka i nadmorska. Wioska Sianożęty, która nie udaje kurortu
El Puerto de Santa María to port, który po godzinach zdejmuje roboczy kombinezon i zakłada lnianą koszulę. Z jednej strony masz Puerto Sherry – marinę z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu, gdzie zamiast stukotu dźwigów słychać rozmowy i szkło stukające o blat. Kilka kroków dalej stoi kamienny Castillo de San Marcos, twierdza pamiętająca czasy, gdy wino i przyprawy wyjeżdżały stąd żaglowcami w świat. Do tego bodegi sherry, w których między rzędami beczek czujesz, że handel morski ma tu dłuższą historię niż niejedna stocznia. Idealne miejsce na dzień, w którym chcesz mieć i morze, i port, ale w wersji zdecydowanie bardziej wakacyjnej niż przemysłowej.
To wszystko działa dlatego, że klimat naprawdę pozwala uciec od polskiego, pochmurnego listopada. W połowie miesiąca temperatury w dzień trzymają 18–22°C, nocą spadają do 10–14°C. Atlantyk ma około 18-19°C, zdarzają się dni, gdy dobija do 20°C – czyli tyle, ile Bałtyk potrafi mieć w lipcu.
I tu pojawia się pytanie, które warto sobie zadać: może zamiast kolejnego weekendu w ciemnym, listopadowym rytmie, lepiej spędzić kilka dni tam, gdzie po południu wciąż można usiąść nad wodą w koszuli z krótkim rękawkiem? Może Costa de la Luz to właśnie ten moment w roku, kiedy warto pozwolić sobie na krótkie odejście od codzienności – żeby wrócić z głową lżejszą, a spojrzeniem wychodzącym poza kalendarz.
Jeśli szukasz miejsca na cichy oddech tuż przed zimą, te cztery wybrzeżne miejscowości Andaluzji naprawdę są tego warte. Może w tym roku to Ty sprawdzisz, jak wygląda koniec listopada tam, gdzie słońce wciąż pamięta o lecie?
Autor: Mariusz Dasiewicz