Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

W pierwszej części naszego cyklu skupimy się na zagrożeniach związanych z postępem technologicznym, kładąc nacisk na cyberbezpieczeństwo. Omówimy problem obniżonej świadomości społecznej w kontekście ewolucji technologii. Jakie ryzyka wiążą się z tą brakującą świadomością i jak możemy bronić się przed potencjalnymi zagrożeniami w świecie cyfrowym?
W dzisiejszych czasach technologia i cyberbezpieczeństwo jest wszechobecne. Urządzenia techniczne reagują zarówno na wgrane w ich instrukcje, jak i na dane czy polecenia z zewnątrz. Powinniśmy być świadomi obu tych aspektów. Świadomość obu typów zagadnień powinna być ogólnospołeczna.
W obecnych czasach jesteśmy świadkami wyjątkowego zjawiska – wśród nas żyją ludzie, którzy dorastali bez dostępu do nowoczesnych urządzeń i zaawansowanej technologii informatycznej. Czyniąc teoretycznie ich cyberbezpieczeństwo na poziomie maksymalnym i będącym w przyszłości referencją stanu zerowego. Ich życiowe doświadczenia mogą okazać się bezcenne, kiedy przyjdzie nam radzić sobie w sytuacjach kryzysowych czy awaryjnych.
Jednak prosty przykład, jak bardzo staliśmy się zależni od technologii, to chwilowe przerwy w dostawie prądu. Wiele osób może argumentować, że mamy alternatywne źródła energii, takie jak baterie czy systemy zasilania oparte o odnawialne źródła energii. Chociaż oba argumenty są technicznie poprawne, obecne możliwości tych systemów są ograniczone, zwłaszcza w kontekście wysoko energochłonnych procesów, takich jak ogrzewanie domów czy napędzanie pojazdów. Niemal nikt w Polsce nie jest w stanie zapewnić sobie pełnej niezależności energetycznej. Chociaż planowałem skupić się na bardziej zaawansowanych aspektach technologii, nie mogę pominąć podstawowego elementu naszej codzienności, jakim jest energia elektryczna. Jest to kluczowy aspekt, dobrze znany nam, ale także tym, którzy mogą chcieć nas skrzywdzić.
Obecnie, jednymi z głównych barier dostępu do energii elektrycznej są infrastruktura, poziom mocy oraz budżet. Dzięki postępowi technologicznemu, nie ma już technicznych przeciwwskazań, by otaczać się urządzeniami o wysokich zdolnościach obliczeniowych i komunikacyjnych, co obecnie dynamicznie się rozwija.
Jednak wraz z tym rozwojem pojawia się zasadnicze pytanie dotyczące władzy. Kto w rzeczywistości kontroluje nasze urządzenia? Czy to my, użytkownicy? A może producent oprogramowania, dostawca energii, dostawca części zamiennych, czy też dostawca danych? Każdy z tych podmiotów ma wpływ na funkcjonowanie naszego sprzętu.
Czytaj więcej: https://portalstoczniowy.pl/drony-przyszlosc-w-zasiegu-reki-lecz-bez-jasnych-regulacji/
Analizując te zależności, staramy się zrozumieć, gdzie dokładnie leży centrum decyzyjne dotyczące funkcjonowania urządzeń zgodnie z naszymi preferencjami. Musimy także zdać sobie sprawę z naszego uzależnienia nie tylko od producenta, ale również od kraju jego pochodzenia.
Wraz z nią powinien postępować wzrost świadomości związanych z nimi zagrożeń takich jak:
Zbieranie i transmisja danych
Dzisiejsze transmisje danych „z” urządzeń pozwalają na całkowite odarcie nas z prywatności natomiast „do” na zewnętrzne kształtowanie naszych zachowań i samopoczucia. Należy mieć świadomość, iż każdy nasz wybór, słowo i czyn są skrupulatnie zapisywane i na bieżąco jest tworzony nasz model cyfrowy zwany awatarem. To znajomość i analiza naszego awatara pozwalają na coraz doskonalsze oddziaływanie na nas.
O ile w przypadku smartfonu jest to intuicyjnie odczuwalne, to w przypadku innych urządzeń cyfrowych już mniej. Kto zastanawia się, czy sterownik jego systemu grzewczego, na przykład, nie ma funkcji nieznanej użytkownikowi, którą producent lub haker z drugiego krańca globu mogą aktywować? Czy nas podsłuchuje? Urządzenia pracujące w obszarach krytycznych, takie jak na przykład wspomniany „sterownik pieca grzewczego”, powinny być obligatoryjnie odporne na potencjalnie szkodliwe działanie sygnałów sabotujących ich pracę, w tym działań hackerskich.
Funkcje destrukcyjne
W hierarchii oddziaływania te stoją najwyżej. Pozwalają na wywołanie funkcji samozniszczenia sterownika lub zniszczenia urządzeń przezeń nadzorowanych. Jeżeli chcemy wywołać pożar to sterownik dopuści do pracy przeciążeniowej na przykład układ akumulatorowy, z których to powszechne stosowany litowo-jonowy jest wręcz doskonałym paliwem do procesu egzotermicznego lub jeżeli chcemy unieruchomić długotrwale zakład przemysłowy doprowadzi do rozbiegnięcia się, a więc pracy z ponad krytycznymi obrotami silniki elektryczne doprowadzając do ich trwałego uszkodzenia lub uszkodzenia przezeń napędzanych podzespołów. Dla przybliżenia zjawiska w dużej skali, ale bliższego każdemu obywatelowi zadam następujące pytanie: „jakie konsekwencje dla bezpieczeństwa publicznego będzie miał jednoczesny pożar wszystkich rowerów elektrycznych i hulajnóg w kraju?”
Funkcje mylące
Funkcje mylące sterowników są aktywowane w celu dokonania szkód w nadzorowanym przezeń procesie. Podam szybki przykład: w instalacji kleju lub żywic należy zachować odpowiednią cyrkulację obiegu by nie zastygł. Sterownik pomp o zadanym takcie np. „pracuj 20min co 20min” zmienia sobie takt na „pracuj 1min co 59min” doprowadzając do całkowitego zastygnięcia krytycznej instalacji w fabryce zatrudniającej kilkaset osób, a usunięcie awarii będzie trwało parę miesięcy.
Czytaj więcej: https://portalstoczniowy.pl/drony-morskie-nowa-era-wojny-morskiej-na-ukrainie/
Ktoś biegły zasugeruje, iż w takich fabrykach jest niejeden sterownik i są alarmy procesowe. Tak, to prawda, natomiast co, gdy sterowniki są ze sobą zsieciowane i pochodzą od jednego producenta? W żadnej fabryce piony techniczne nie są gotowe na usunięcie awarii ogólnosystemowej i przejście na tryb ręczny w ciągu niecałej godziny. Systemy nadzorowane przez sterowniki są wszechobecne. Opisałem proces, gdzie wprowadziliśmy zaburzenie w postaci zmiany sterowania.
Oczami wyobraźni widzimy wycinanie instalacji z zastygłym klejem. To był tylko poglądowy wstęp: wyobraźmy sobie przesterowaną zwrotnicę kolejową, dozowniki preparatów w fabryce materiałów wybuchowych lub sterowniki reaktora. Teraz podnieśmy nasze wrażenie tylekroć, ile razy dany sterownik pracuje w naszej gospodarce i wyobraźmy sobie zjawisko przesterowania wywołane na wszystkich w jednym czasie. Cyberbezpieczeństwo to odporność infrastruktury na działania nie tylko jednostkowe, ale kompeksowe i obejmujące całe gospodarki narodowe.
Funkcje społecznie degenerujące rozwój i wiarygodność informacji
Należy mieć świadomość, iż intencje producenta są nadzorowane i wykorzystywane do zdobywania własnych i przemyślanie zdefiniowanych celów globalnych przez kraj producenta.
Degeneracja poziomu intelektualnego poprzez uzależnienie młodzieży od wertowania bezwartościowych treści ze wskazaniem na rozrywkę do pary z brakiem przygotowania do zajęć w szkole ze względu na choćby niewyspanie. Czy jest to oręż? Jest to broń potężna, gdyż masowa i wycelowana w degenerację przyszłości narodu. Widać, iż jest to element na drodze do „wychowania” w duchu przyjaźnie-przyjemnym by w następnej kolejności wprowadzać treści mylące i kierunkujące świadomość na wskazane wybory czyniąc ogół bezrefleksyjnie spolegliwy. Wiara w treści o niskiej wiarygodności rośnie odwrotnie proporcjonalnie do ogólnospołecznego poziomu intelektualnego.
Redukcja urządzeń producentów spoza krajów sojuszniczych
Największą odpornością wykazują się kraje posiadające niezależność surowcową, przemysłową i programową. Co więcej, to one posiadają wspomniane możliwości cyberkolonizacyjne. W tym aspekcie nie pozostaje nam nic innego jak w oparciu o najlepsze dostępne wzorce budować kapitał niezależności obszarów krytycznych i kooperować technologicznie z krajami ściśle sojuszniczymi.
Podsumowanie
Należy podkreślić, iż autorowi zależy na aspekcie informacyjnym wobec użytkowników oraz organów państwowych, których powinnością jest przygotowanie swoich zasobów, struktur i kompetencji w celu weryfikacji dopuszczanych urządzeń, identyfikacja potencjalnych zagrożeń oraz implementacja rozwiązań redukujących ryzyko, a także skutki ich wystąpienia. Cyberbezpieczeństwo stało się nie tylko kwestią komfortu ale jest filarem i fundamentem bezpieczeńtwa oraz rozwoju ogólno-społecznego.
Autor: Robert Dmochowski


Gdy w polskich portach, zakładach stoczniowych oraz fabrykach po prawie trzech miesiącach jesiennej harówki większość zdążyła już zapomnieć, jak pachnie ciepłe powietrze nad morzem, tydzień nad andaluzyjskie „Wybrzeże Światła” Costa de la Luz staje się nie kaprysem, lecz sensowną inwestycją przed grudniowym maratonem.
W artykule
Costa de la Luz to kawałek Atlantyku, który uparcie udaje późne lato, kiedy u nas listopad dawno zaciągnął niebo szarą płachtą. Między Kadyksem a Huelvą ciągną się szerokie, jasne plaże, za plecami białe miasteczka, przed oczami horyzont aż po Portugalię. W dzień termometry pokazują w okolicach 19–21°C, woda ma mniej więcej tyle, ile Bałtyk w lipcu, a słońce potrafi świecić po kilka godzin dziennie, jakby nikt mu nie powiedział, że sezon już się skończył.
Tymczasem w naszym kraju od niemal trzech miesięcy trwa zupełnie inny świat. Suwnice chodzą od świtu, w dokach nie ma dnia bez spawania, a kolejne palenie blach czeka już w grafiku. Na terminalach zmiana goni zmianę, offshore chce wszystko „na wczoraj”, a marynarka trzyma swoje harmonogramy. Podobnie wygląda to na lądzie. W hutach piece idą pełną mocą, w zakładach produkcyjnych kolejne zlecenia wjeżdżają jedno za drugim, a na budowach trwa gonitwa przed zimą.
Po wakacjach zostały pojedyncze zdjęcia w telefonie i rachunek za lody w nadmorskim barze. Większość z nas dawno weszła w tryb: „roboty jest tyle, że nawet nie ma kiedy zatęsknić za plażą”.
Czytaj więcej: Październik nad morzem: 5 spokojnych miejsc na krótki wypad
A jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi ta myśl, która wraca właśnie teraz. Dzień zrobił się tak krótki, że wychodzimy z domu po ciemku i wracamy o zmroku, jakby ktoś wyłączył światło na całą dobę.
W dodatku przyszły pierwsze przymrozki — przez ostatnie dwie noce temperatura w wielu miejscach naszego kraju spadała poniżej zera, trawa skrzypi pod butami, a w powietrzu czuć już zapowiedź zimy. Grudzień wisi w kalendarzu jak „ciężka, zimna” chmura.
I wtedy pojawia się ta myśl: może warto na chwilę wyskoczyć tam, gdzie pod koniec listopada Atlantyk wciąż pachnie ciepłym powietrzem.
Zamiast kolejnego weekendu spędzonego między pracą a obowiązkami – kilka dni na Costa de la Luz. Rano krótki spacer w cienkim t-shircie. W południe kawa pod palmą. Wieczorem kolacja przy szumie fal, a nie przy jednostajnym hałasie sprężarek czy wentylatorów.
To mały reset dla tych, którzy część lata i prawie całą jesień przepracowali na pełnych obrotach. Wychodzili z domu o ciemku, wracali po zmroku i nawet nie mieli kiedy naprawdę złapać oddechu.
Bo jeśli jest w roku moment, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda ciepłe słońce odbijające się na wodzie, a nie na stalowej burcie – to właśnie teraz. Szukając w sieci miejsc, gdzie listopad wciąż pachnie latem, trafiłem na cztery miejsca na południowym wybrzeżu Hiszpanii – Costa de la Luz, którymi chcę się z Tobą podzielić i na które chcę Cię po prostu zaprosić. Zapraszam
Pierwszym miejscem, które staje przed oczami, jest Kadyks. Na mapie wygląda jak okręt zacumowany na końcu lądu – kawałek miasta wysunięty w Atlantyk tak daleko, jak tylko się da. Stare miasto siedzi na wąskim półwyspie, z trzech stron otulonym wodą. Z jednej strony masz szeroką, miejską Playa de la Victoria, z drugiej zaś bardziej kameralną La Caletę – plażę, która w filmach potrafi udawać Hawanę.

To miasto jest jak stworzone dla ludzi, którzy całe życie kręcą się wokół portów. Idziesz promenadą, mijasz stocznię, wstępujesz na chwilę na targ rybny, gdzie lód chrzęści pod nożami sprzedawców, a zapach morza jest mocniejszy niż w jakimkolwiek porcie kontenerowym. Wieczorem siadasz w barze na tortillitas de camarones – cienkie, chrupiące placki z małymi krewetkami, coś między przekąską a rytuałem. Do tego kieliszek chłodnego wina, szum rozmów i gdzieś w tle Atlantyk, który przypomina, po co tu właściwie przyjechałeś.
Drugim miejscem, które w tej opowieści pojawia się od razu po Kadyksie, jest Conil de la Frontera. Conil to klasyczne andaluzyjskie miasteczko: białe domy, wąskie uliczki i długi pas piasku, który zaczyna się właściwie tuż za ostatnią zabudową. Latem bywa tu tłoczno, ale poza sezonem zostaje to, czego najbardziej brakuje ludziom przyzwyczajonym do hałasu suwnic i młotów pneumatycznych: cisza, równy szum fal i zapach smażonej ryby unoszący się znad małych barów przy plaży.
Czytaj więcej: Październik w Gdańsku. Mekka przemysłu stoczniowego i jesiennego spokoju
Te miejscowi żyją z morza – w kartach dań króluje świeży tuńczyk, kalmary, dorady, wszystko proste, bez zadęcia, jakby wrzucone na patelnię prosto z porannego połowu. To dobre miejsce na swój własny rytm dnia: rano spacer albo kąpiel na pustej plaży, w południe ryba z widokiem na wodę, a po południu kilka akapitów napisanych przy otwartym oknie, kiedy Atlantyk zagląda do środka razem z wiatrem.
Jeśli dwa pierwsze miejsca wydają Ci się zbyt spokojne, trzecim, które wpadło mi w oko podczas internetowych poszukiwań, jest Tarifa. Tam, gdzie Atlantyk spotyka się z Morzem Śródziemnym, leży miasteczko, które żyje z wiatru. Tu przyjeżdżają kitesurferzy i windsurferzy z całej Europy, bo statystyki są bezlitosne: wieje prawie zawsze. Szeroka plaża ciągnie się kilometrami, w tle rysują się góry, a po drugiej stronie cieśniny migocze w nocy światło Afryki.
To miejsce trochę bardziej dzikie, mniej „hotelowe”, bardziej na ludzi, którzy lubią żywioł, a nie równo przystrzyżone trawniki przy basenie. Idealne, jeśli naprawdę chcesz się odciąć od stoczniowej rutyny i przypomnieć sobie, jak wygląda morze w wersji nieobudowanej nabrzeżem: fala, piasek, wiatr, szum linek od latawców nad głową. Tu trudno udawać, że morze jest tylko „tłem do pracy” – ono gra pierwszą rolę.
A na koniec – wybór, który szczególnie przyciągnął moją uwagę podczas szukania tych miejsc: El Puerto de Santa María. Jeśli brakuje Ci portowej infrastruktury, ale marzysz o niej w wakacyjnej wersji, to bardzo dobry kierunek. Miasto ma kilka plaż ciągnących się wzdłuż zatoki, a do tego marinę Puerto Sherry – z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu. To trochę inny świat niż surowe przemysłowe porty: te same maszty i liny, ale zamiast dźwigów – palmy, zamiast hałasu doków – rozmowy przy stolikach. Dla kogoś z branży to ciekawa perspektywa: zobaczyć, jak wygląda „miękkie” oblicze portu, zorientowanego na turystykę i rekreację, a nie tylko przeładunek.
Czytaj więcej: Spokojna, szeroka i nadmorska. Wioska Sianożęty, która nie udaje kurortu
El Puerto de Santa María to port, który po godzinach zdejmuje roboczy kombinezon i zakłada lnianą koszulę. Z jednej strony masz Puerto Sherry – marinę z jachtami, beach barami i knajpami przy samym nabrzeżu, gdzie zamiast stukotu dźwigów słychać rozmowy i szkło stukające o blat. Kilka kroków dalej stoi kamienny Castillo de San Marcos, twierdza pamiętająca czasy, gdy wino i przyprawy wyjeżdżały stąd żaglowcami w świat. Do tego bodegi sherry, w których między rzędami beczek czujesz, że handel morski ma tu dłuższą historię niż niejedna stocznia. Idealne miejsce na dzień, w którym chcesz mieć i morze, i port, ale w wersji zdecydowanie bardziej wakacyjnej niż przemysłowej.
To wszystko działa dlatego, że klimat naprawdę pozwala uciec od polskiego, pochmurnego listopada. W połowie miesiąca temperatury w dzień trzymają 18–22°C, nocą spadają do 10–14°C. Atlantyk ma około 18-19°C, zdarzają się dni, gdy dobija do 20°C – czyli tyle, ile Bałtyk potrafi mieć w lipcu.
I tu pojawia się pytanie, które warto sobie zadać: może zamiast kolejnego weekendu w ciemnym, listopadowym rytmie, lepiej spędzić kilka dni tam, gdzie po południu wciąż można usiąść nad wodą w koszuli z krótkim rękawkiem? Może Costa de la Luz to właśnie ten moment w roku, kiedy warto pozwolić sobie na krótkie odejście od codzienności – żeby wrócić z głową lżejszą, a spojrzeniem wychodzącym poza kalendarz.
Jeśli szukasz miejsca na cichy oddech tuż przed zimą, te cztery wybrzeżne miejscowości Andaluzji naprawdę są tego warte. Może w tym roku to Ty sprawdzisz, jak wygląda koniec listopada tam, gdzie słońce wciąż pamięta o lecie?
Autor: Mariusz Dasiewicz