Newsletter Subscribe
Enter your email address below and subscribe to our newsletter

Administracja Trumpa aktywnie pracuje nad nowymi regulacjami, które mają ograniczyć wpływ Chin w globalnym przemyśle stoczniowym. W ramach tej strategii rozważane są szeroko zakrojone sankcje, mające na celu osłabienie chińskiej dominacji w sektorze stoczniowym oraz zwiększenie konkurencyjności amerykańskich przedsiębiorstw. Czy inne państwa dołączą do USA w tej walce o kontrolę nad globalnym rynkiem stoczniowym?
W artykule
Jak pisaliśmy w naszym wcześniejszym artykule, Amerykanie rozważają nałożenie na chińskich armatorów i statki wybudowane w Chinach opłaty portowej w wysokości 1,5 mln dolarów za każde zawinięcie takiego statku do amerykańskiego portu. Informacja ta wywołała entuzjazm w kanadyjskich portach na zachodnim wybrzeżu oraz wśród kanadyjskich przewoźników, którzy mogą skorzystać na potencjalnym przekierowaniu części ładunków do swoich terminali.
Nowe informacje wskazują, że administracja Trumpa idzie o krok dalej, dążąc do zdobycia międzynarodowego poparcia dla sankcji wobec chińskiego przemysłu stoczniowego. Według doniesień Reutersa i The Wall Street Journal, Stany Zjednoczone rozważają wdrożenie szeroko zakrojonego rozporządzenia wykonawczego, które nie tylko wprowadzałoby opłaty od statków wchodzących do amerykańskich portów, ale także nakłaniało sojuszników do przyjęcia podobnych środków.
Zgodnie z informacjami Reutersa, omawiane propozycje zakładają możliwość zastosowania odwetu wobec państw, które odmówią współpracy z USA w tej sprawie. Szczegóły dotyczące wysokości opłat oraz zakresu regulacji nadal są dyskutowane w administracji Trumpa. Taki krok mógłby doprowadzić do powstania nowej osi podziału w globalnej żegludze – pomiędzy krajami wspierającymi restrykcje wobec Chin a tymi, które zdecydują się na ich zignorowanie.
Administracja Trumpa nie poprzestaje jednak na nakładaniu ceł i opłat. Jak wynika z doniesień prasowych, równolegle trwają prace nad odbudową amerykańskiego przemysłu stoczniowego, który przez dekady ustępował pola dominacji azjatyckich gigantów – przede wszystkim Chin, Korei Południowej i Japonii. W trakcie jednego ze spotkań w Białym Domu Donald Trump wyraził stanowczą wolę zwiększenia krajowej produkcji statków, zaznaczając, że USA powinny „szybko wrócić do pozycji lidera w tym sektorze”.
Szczególną uwagę zwraca się również na chiński monopol na dźwigi towarowe, które są kluczowym elementem infrastruktury portowej. Zdecydowana większość tych urządzeń, używanych w amerykańskich portach, pochodzi z Chin, co według ekspertów stanowi potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego USA. Biały Dom zamierza w tej kwestii współpracować z krajami europejskimi oraz Koreą Południową, aby uniezależnić amerykańskie terminale od chińskiego sprzętu.
Ograniczenia wobec chińskich statków i infrastruktury morskiej mogą radykalnie zmienić globalny układ sił w transporcie morskim. Jeśli kolejne kraje przyłączą się do inicjatywy USA, armatorzy mogą być zmuszeni do rewizji swoich strategii flotowych, a zamówienia na nowe jednostki mogą częściej trafiać do stoczni w Korei Południowej, Japonii i Europie. Z kolei Chiny mogą odpowiedzieć na te działania własnymi środkami odwetowymi, co jeszcze bardziej podgrzeje napięcia na linii Waszyngton-Pekin.
Warto również zwrócić uwagę na to, że odbudowa amerykańskiego przemysłu stoczniowego może oznaczać wzrost kosztów budowy jednostek. Wysokie koszty pracy i regulacje środowiskowe sprawiają, że budowa statków w USA jest znacznie droższa niż w Azji. Jeśli administracja Trumpa zdecyduje się na dodatkowe zachęty finansowe dla rodzimych stoczni, może to otworzyć nowy rozdział w globalnej rywalizacji przemysłowej, w którym kluczową rolę odegrają subsydia rządowe i interwencje państwowe.
Jednym z kluczowych pytań pozostaje to, jak na te działania zareaguje Unia Europejska. Dotychczas kraje europejskie, takie jak Niemcy, Francja czy Holandia, utrzymywały ostrożne podejście do konfrontacji handlowej z Chinami, starając się jednocześnie czerpać korzyści z chińskich inwestycji i zamówień. Jeśli jednak Stany Zjednoczone zaczną wywierać presję na swoich sojuszników, sytuacja może ulec zmianie.
Przyjęcie podobnych restrykcji przez Unię Europejską oznaczałoby znaczące ograniczenia dla chińskich armatorów oraz potencjalne przeniesienie części zamówień do europejskich stoczni. Jednak ewentualne sankcje wobec chińskiego przemysłu stoczniowego mogłyby również uderzyć w europejskie firmy, które utrzymują bliskie relacje handlowe z Pekinem.
Strategia USA wobec chińskiego przemysłu stoczniowego wykracza daleko poza same opłaty portowe. W grę wchodzi szeroko zakrojona polityka odbudowy amerykańskiego sektora stoczniowego oraz próba stworzenia międzynarodowej koalicji przeciwko chińskiej dominacji w żegludze i logistyce. Jeśli działania Waszyngtonu znajdą szerokie poparcie, może to oznaczać nową erę protekcjonizmu w transporcie morskim, z konsekwencjami, które odczują zarówno armatorzy, jak i globalni eksporterzy i importerzy.
Pytanie pozostaje jedno: czy świat jest gotowy na nową fazę wojny handlowej, która tym razem rozgrywa się na oceanach?
Autor: Marek Sęk


11 listopada grupa uderzeniowa z lotniskowcem USS Gerald R. Ford (CVN-78) weszła w rejon odpowiedzialności USSOUTHCOM na Karaibach. Oficjalnie to wsparcie działań przeciw przemytowi narkotyków, w praktyce czytelny sygnał dla Caracas w czasie narastającego napięcia na linii USA–Wenezuela. To pierwsza tak duża demonstracja siły US Navy w tym rejonie od wielu lat i wyraźne ostrzeżenie, że Waszyngton nie zamierza oddać kontroli nad swoim południowym przedpolem.
W artykule
To największe od lat wzmocnienie obecności US Navy w Karaibach – ruch czytelny jako presja na Caracas, równolegle z operacjami antynarkotykowymi. Połączenie tych dwóch wątków ma prosty przekaz: Waszyngton kontroluje południowe przedpole i jest gotów szybko eskalować, jeśli Maduro podniesie stawkę.
Na wody karaibskie wszedł nie tylko lotniskowiec, ale cały pływający zespół uderzeniowy. USS Gerald R. Ford to pierwsza jednostka nowej generacji amerykańskich lotniskowców o napędzie jądrowym. Posiada pełne skrzydło lotnicze, kompleksową obronę przeciwlotniczą oraz rozbudowane systemy rozpoznania. Wraz z towarzyszącymi mu niszczycielami i okrętami wsparcia tworzy samowystarczalny organizm, zdolny prowadzić działania przez wiele tygodni bez zawijania do portu.
🔗 Czytaj więcej: Lotniskowiec USS Gerald R. Ford na wodach Morza Północnego
Kiedy taki zespół pojawia się w danym akwenie, zmienia się dynamika całego regionu. Znikają z radarów małe jednostki o wątpliwym statusie, a statki handlowe zaczynają ściślej trzymać się korytarzy morskich. Dla marynarzy z państw regionu to jasny sygnał: ktoś teraz przejął kontrolę nad tymi wodami.
Pentagon w swoich komunikatach podkreśla, że obecność lotniskowca ma wspierać działania przeciwko organizacjom przestępczym w rejonie Karaibów. To obszar, przez który od dekad biegną morskie szlaki przemytu narkotyków i broni.
Lotniskowiec typu Ford nie ściga motorówek z kontrabandą. Jego zadanie to rozpoznanie, stała obecność w powietrzu i wsparcie tych, którzy pilnują porządku z bliska. Sam fakt pojawienia się w tym rejonie mówi więcej niż oficjalne komunikaty: Waszyngton przypomina, że południowe przedpole ma pod kontrolą. Gdy na horyzoncie widać USS Gerald R. Ford, nikt w regionie nie ma wątpliwości, kto rozdaje karty na morzu. To również czytelny sygnał dla Caracas – napięcie nie słabnie, a obecność amerykańskiego lotniskowca wyraźnie zwiększa presję na wenezuelski reżim.
Grupa uderzeniowa z lotniskowcem USS Gerald R. Ford na czele to nie demonstracja, lecz pełnowartościowa formacja bojowa. Na pokładzie amerykańskiego lotniskowca stacjonuje ponad siedemdziesiąt maszyn – od myśliwców F/A-18 Super Hornet, przez samoloty wczesnego ostrzegania E-2D Hawkeye, aż po śmigłowce wielozadaniowe MH-60R. To one tworzą pierwszą linię rozpoznania i rażenia, pozwalając Amerykanom działać setki kilometrów od własnych wybrzeży. Sam lotniskowiec dysponuje również własnymi środkami obrony – wyrzutniami pocisków rakietowych krótkiego zasięgu i systemami artyleryjskimi do zwalczania celów nawodnych oraz nisko lecących pocisków manewrujących.
W skład zespołu wchodzą niszczyciele typu Arleigh Burke: USS Bainbridge (DDG-96), USS Mahan (DDG-72) oraz USS Winston S. Churchill (DDG-81), pełniący rolę okrętu dowodzenia obroną powietrzną. Każdy z nich ma system Aegis i wyrzutnie VLS, a także zdolność użycia pocisków manewrujących Tomahawk, zapewniając parasol OPL i silne możliwości uderzeniowe z morza.
W razie konfliktu taki zespół jest w stanie przeprowadzić zmasowane uderzenie z morza w głąb terytorium przeciwnika. Zasięg operacyjny Tomahawków pozwala na rażenie celów oddalonych o ponad tysiąc kilometrów – a to oznacza, że nawet bez przekraczania granic wód terytorialnych Amerykanie mogliby sparaliżować kluczowe obiekty wojskowe i infrastrukturalne wenezuelskiego wybrzeża. Uderzenie poprzedziłoby rozpoznanie prowadzone przez samoloty pokładowe i drony zwiadowcze, wspierane przez śmigłowce ZOP tropiące okręty podwodne.
🔗 Czytaj też: USS Gerald R. Ford z wizytą we Włoszech
W praktyce oznacza to, że cała grupa działa jak jeden, samowystarczalny organizm: lotnictwo przejmuje kontrolę nad przestrzenią powietrzną, krążowniki i niszczyciele tworzą tarczę obronną, a okręty zaopatrzeniowe dostarczają paliwo i amunicję. W ciągu kilku godzin taka formacja jest zdolna prowadzić równoczesne operacje w powietrzu, na morzu i przeciwko celom lądowym. Dlatego wejście USS Gerald R. Ford na wody Karaibów nie można traktować jako rutynowej rotacji floty. To demonstracja siły i gotowości, która – nawet bez wystrzału – działa jak uderzenie precyzyjnie wymierzone w polityczne centrum Caracas.
W nadchodzących tygodniach okaże się, czy obecność lotniskowca USS Gerald R. Ford i jego eskorty na Karaibach to jedynie presja polityczna, czy zapowiedź działań o szerszym wymiarze. Dla Pentagonu to test skuteczności globalnej projekcji siły. Dla Wenezueli – moment prawdy, jak daleko może się posunąć w konfrontacji z USA. Dlatego, mimo deklaracji US Navy o „polowaniu na przemytników”, niewielu wierzy, że to jedyny cel. Skala i timing wskazują, że kluczowy jest sygnał strategiczny pod adresem Caracas. A dla obserwatorów z naszej części świata to przypomnienie, że w polityce morskiej nie ma pustych gestów. Każdy ruch floty wojennej to komunikat – czasem głośniejszy niż jakiekolwiek oświadczenie dyplomatyczne.